W roku 1839 królowa Wiktoria, jak zawsze zafascynowana co bardziej orientalnymi zakątkami swego imperium, otrzymała informację, że planowane jest wydanie powieści zawierającej przerażający opis działającego w Indiach tajnego stowarzyszenia, którego głównym celem są rytualne morderstwa i rabunek nieświadomych niebezpieczeństwa podróżnych. Królowa wezwała wydawcę Richarda Bentleya do pałacu i zażądała, aby natychmiast przysłano jej próbną kopię do wglądu. Bentley oczywiście przychylił się do życzenia królowej i przekazał kilka początkowych rozdziałów książki, znanej później pod tytułem
Confessions of a Thug [Wyznania zbira] autorstwa pułkownika Philipa Meadowsa Taylora, oficera w służbie kolonialnej, stacjonującego w Hyderabadzie w czasach naznaczonych morderstwami, których się dopuszczali bandyci zwani thugami.
Główną postacią jest Ameer Ali (ponoć wzorowany na prawdziwym przestępcy o nazwisku Feringheea), który toruje sobie drogę do sławy i bogactw, zabijając kobiety - w niektórych się zakochuje, w innych nie, wszystkie jednak kończą tak samo: uduszone. Tak sensacyjna tematyka, a także wyrafinowane okrucieństwo zapewniły powieści wielką popularność, stała się ona bestsellerem od momentu ukazania się na rynku, fascynując brytyjskich czytelników już od pierwszych, jakże szokujących, stron. Dzięki tej książce do języka angielskiego weszło słowo "thug" [zbir, bandyta, rzezimieszek] pochodzące od hinduskiego t'ag, co oznacza oszust.
Chociaż królowa Wiktoria najprawdopodobniej nie słyszała o tym ugrupowaniu przed zapoznaniem się z powieścią, o thugach (thugs lub thuggee) pisano już wcześniej, a najstarsza uwierzytelniona wzmianka pochodzi z około 1356 roku z księgi
History of Firuz Shah [Historia Firuza Shaha] napisanej przez Ziya'-ud-Din Barana:
Thugowie
W czasie rządów tego sułtana pojmano w Delhi kilku thugów, po czym posłużono się pewnym człowiekiem należącym do tegoż bractwa i schwytano około tysiąca innych. Jednak żadnego z nich sułtan nie kazał zabić. Polecił wsadzić ich na łodzie, wywieźć na niziny w pobliże Lakhnauti i tam puścić wolno. W ten sposób thugowie musieli zamieszkać koło Lakhnauti i w okolicach Delhi nie mogli już nikomu dokuczać.
Jeszcze przed rokiem 1839 wzmianki o thugach pojawiły się też w Anglii. Pod koniec XVII wieku o ich istnieniu wspominał John Fryer, a w roku 1833 George Swinton, sekretarz stanu w rządzie Indii wysłał do Edynburga siedem ściętych głów celem zbadania ich przez specjalistów z zakresu medycyny sądowej. Były to, jak twierdzono, głowy thugów. Po przeprowadzeniu szczegółowych analiz eksperci doszli do wniosku, że każda z przebadanych czaszek nosi znamiona charakterystyczne wyłącznie dla czaszek przestępców. "Okolica części potylicznej i podstawa czaszki są duże", czytamy w sprawozdaniu, "a okolica przednia jest za mała, ażeby pobudki moralne mogły w pełni zapanować nad skłonnościami; stąd tego typu indywidua wykazują naturalną tendencję do czynów samolubnych i niemoralnych".
Wszystko to gwarantowało nieustającą fascynację wiktoriańskiej Anglii ugrupowaniem z Indii, w szczególności kiedy rozpowszechniono informacje o ofiarach z ludzi, które sekta składała hinduskiej bogini śmierci i zniszczenia, Kali. Popularne pisma, takie jak "Blackwood's Magazine" i "Quarterly Review" drukowały artykuły zawierające całą zgromadzoną w owym czasie wiedzę na temat thugów. Pisarz Juliusz Verne wspomniał o nich w swej książce W osiemdziesiąt dni dookoła świata. Jeżeli istniałyby jakieś wątpliwości co do tego, jak daleko sięgały wieści o tej cieszącej się złą sławą sekcie, powinien je rozwiać następujący fragment z książki Marka Twaina:
Pięćdziesiąt lat temu, kiedy bytem małym chłopcem i mieszkałem w odległej, słabo zaludnionej dolinie Missisipi, krążyły jakieś mętne pogłoski i opowieści o tajemniczej organizacji zawodowych morderców, a dochodziły one z kraju równie oddalonego od nas jak gwiazdozbiory migotające we wszechświecie - z Indii; mętne pogłoski i opowieści o sekcie thugów, której członkowie napadali na podróżnych w odludnych miejscach i zabijali ich, aby w ten sposób zadowolić boga, któremu oddawali cześć; opowiadań tych każdy lubił słuchać, ale nikt w nie wierzył, w każdym razie nie bez zastrzeżeń.
Chociaż jakoby "nikt nie wierzył" w te historie, egzotyka opowieści świetnie pasowała do rozpowszechnionej w Europie romantycznej, przejaskrawionej wizji życia w krajach Orientu i do wyobrażenia, jak to jest na tym mrocznym, strasznym kontynencie, gdzie czci się olbrzymią liczbę bóstw, a każde z nich jest "absolutnym wcieleniem żądzy, niesprawiedliwości, nikczemności i okrucieństwa", jak twierdził w roku 1813 William Wilberforce, polityk i bojownik na rzecz zniesienia niewolnictwa. W niespełna dziesięć lat później kapitan William Sleeman rozpoczął pierwsze z wielu śledztw w sprawie losu podróżnych, których ciała zostały znalezione w kilku płytkich grobach. Wszystkie ofiary uduszono. W istocie to Sleeman jako pierwszy w pełni uświadomił krajom Zachodu istnienie indyjskiej sekty thugów, choć jego bardzo stateczne w tonie, faktograficzne raporty zostały szybko przerobione przez prasę, tak aby mogły zadowolić gusty czytelników pragnących nade wszystko sensacji.
Wiktoriańska Anglia wprost łaknęła opowieści o czynach haniebnych i przerażających, zwłaszcza popełnianych na odległych krańcach imperium. Ekscytowała się historiami o hinduskich ceremoniach sati, polegających na rytualnym spaleniu wdowy na stosie wraz ze zwłokami męża. Postacie z krajów Orientu wprowadzane do literatury, nawet tak dawnej jak szesnasto- czy siedemnastowieczna, niemalże niezmiennie charakteryzowały się skłonnościami przestępczymi i nienormalnymi zachowaniami seksualnymi. Azjacie należało nie dowierzać, odnosić się do niego ze sceptycyzmem, trzymać na dystans, a z drugiej strony był on przedstawiany jako istota niezwykle urzekająca i tajemnicza - ktoś, kto planując morderstwo, chciałby się jednocześnie zaprzyjaźnić ze swą przyszłą ofiarą. Ten aspekt był aż nadto widoczny w powieści kapitana Philipa Meadowsa Taylora, z którą tak bardzo pragnęła się zapoznać królowa Wiktoria:
Z wolna moja kompania rozmieszczała się wokół przyszłych ofiar. Wszyscy byli na miejscach, a ja się niecierpliwie rozglądałem za zwiadowcą, który miał nas powiadomić, czy bhil jest gotów. Dziwne uczucie ogarnia nas, thugów, w takich momentach, panie. Nie jest to uczucie zainteresowania ofiarami czy litości dla nich, nie odczuwamy też skrupułów w związku z czynem, który mamy popełnić, co pewnie pan chciałby usłyszeć. Jest to wszechogarniający niepokój o wynik przedsięwzięcia, intensywna tęsknota za spełnieniem i lęk, że mogą przeszkodzić przechodzący podróżni. I chociaż w dużym stopniu stałem się człowiekiem bezdusznym, w takich chwilach przepełniał mnie niepokój i serce waliło jak młotem, a na dowcipne i beztroskie uwagi Sahoukara odpowiadałem mętnie i z roztargnieniem, moje myśli koncentrowały się bowiem na tym, co miałem właśnie uczynić, czemu się trudno dziwić. Kiedy coś napomknął o moim osobliwym zachowaniu, zebrałem się w sobie i wkrótce byłem znów w stanie ich zabawiać, jak przedtem.
Jak oddzielić fakty od fikcji? Jak duża część sensacyjnej książki Meadowsa Taylora oparta była na prawdzie? Wydaje się, że dość znaczna, bo chociaż bardziej egzotyczne fragmenty powieści są raczej zasługą bujnej wyobraźni pisarza, nic nie jest tak naprawdę w stanie przygotować czytelnika na potworność zbrodni popełnianych przez thugów. Pomijając nawet szokującą naturę morderstw, sama liczba ofiar sekty jest niewiarygodna - szacuje się, że w ciągu stu lat wyniosła od miliona do nawet trzech milionów osób - i dowodzi ona, że to, co się działo w Indiach w tym okresie, można by nazwać "religią mordu". Mamy tu do czynienia z głęboko zakorzenionym system wierzeń, którego nieodłącznym elementem był rozlew krwi, a centrum tego systemu stanowiła hinduska bogini Kali *[Chociaż Kali jest bóstwem hinduskim, kraj przemierzali również islamscy thugowie, popełniając takie same morderstwa.].
Kali
Imię Kali pochodzi z sanskrytu i oznacza "czas" lub "ciemność"; ale spotyka się też inne wytłumaczenie tego słowa - Czarna Pani - które się wydaje całkiem właściwe, jeżeli się weźmie pod uwagę istotę jej wpływów. Z kultem Kali są ściśle związane cmentarze, krew i czaszki. Na obrazach jest przedstawiana jako ciemnoskóra kobieta z błękitną twarzą, często pokrytą żółtymi smugami. Nierzadko we włosy ma wplecione zielone węże, nosi długi naszyjnik z ludzkich czaszek, pas z odciętych rąk, a czasami, co najgorsze, kolczyki ze zwłok niemowląt (choć te mają podobno reprezentować śmiertelność niemowląt, a nie ich zabijanie). Na niemalże wszystkich podobiznach z ust bucha jej krew, a język jest wysunięty jakby w geście sprzeciwu. Kali ma osiem ramion, na ogół wymachuje różnego rodzaju bronią, a niekiedy odciętą głową demona. Jednak pomimo tego dość makabrycznego wizerunku w tradycji pielęgnowanej w południowych Indiach i Kaszmirze, Kali nie jest bóstwem złym, lecz raczej symbolem siły życiowej.
Praworządni wyznawcy jej kultu (w przeciwieństwie do tych, którzy uciekają się do morderstw) stworzyli olbrzymią ilość przepięknej poezji na temat swej bogini, przedstawiając ją często jako czułą, kochającą matkę. Wzniesiono na jej cześć świątynie, szczególnie w Kalkucie w zachodnim Bengalu i w Kamakhya w stanie Assam. Na temat kultu Kali istnieje obszerna dokumentacja, a w swej książce zatytułowanej
Thug, or a Million Murders [Thug, czyli milion morderstw] pułkownik James L. Sleeman, wnuk Williama Sleemana ukazuje, jak doszło do tego, że Kali została w tak wielkim stopniu powiązana z praktykami thugów.
Zgodnie z legendą thugów dawno temu świat byt zadręczany przez straszliwego demona, którego głównym celem było pożeranie ludzi. Zjadał natychmiast każde nowo narodzone dziecko. Kali, chcąc położyć temu kres, próbowała go zabić mieczem, ale za każdym cięciem, kiedy tylko pojawiała się krew, z rany wyskakiwał nowy demon, [...] aż ten piekielny miot przybrał takie rozmiary, że bogini zrozumiała, iż nie zdoła wykonać swego zadania bez pomocy. Aby rozwiązać problem, Bhowani [Kali] strzepnęła z ramienia kropelkę potu i stworzyła z niej dwóch mężczyzn. Wręczyła każdemu z nich kawałek materiału, który oderwała od swej szaty, i nakazała im dusić demony, unikając w ten sposób przelewu krwi. Ci legendarni przodkowie thugów pracowali z taką zręcznością i zapałem, że w niedługim czasie zabili wszystkie demony, a bogini obdarowała ich w nagrodę za pomoc długim kawałkiem materiału (ruhmalem) i poleciła przekazywać go potomnym z nakazem niszczenia wszystkich, którzy nie byli z nimi spokrewnieni.
James L. Sleeman tłumaczy dalej, że chociaż taka filozofia dopuszczała "kult mordu", istniały jednak pewne reguły, których należało przestrzegać. I tak na przykład obowiązywał zakaz zabijania kobiet i osób trędowatych, niedozwolone też było uśmiercanie fakirów, żebraków, złotników, garncarzy, tancerzy i muzyków. Jednakże z biegiem lat członkowie sekty coraz częściej lekceważyli te prawa i w niedługim czasie każdy podróżny, niezależnie od tego, czy była to kobieta, czy ktokolwiek inny, stawał się potencjalną ofiara thugów.
Według danych z początku XIX wieku prawie 40 000 osób rocznie ponosiło śmierć w wyniku działalności tego stowarzyszenia, chociaż morderstwa przestały mieć jakiekolwiek podłoże religijne. Motywem stał się po prostu rabunek, zabójstwom przyświecał jeden jedyny cel - ogołocenie ofiar ze wszelkich kosztowności. Wielu thugów wzbogaciło się w ten sposób i stało szacownymi, pozornie odpowiedzialnymi członkami społeczeństwa, co odwracało od nich jakiekolwiek podejrzenia. W rzeczy samej, jak pokazuje Sleeman junior, kiedy nie mordowali, thugowie byli na ogół przykładnymi obywatelami oddanymi rodzinom, wychowującymi dzieci i utrzymującymi żony. Dla zilustrowania tego można przytoczyć przykład Anglika, doktora Cheeka, zanotowany przez Sleemana seniora. Doktor zatrudnił do pilnowania dzieci młodego hinduskiego tragarza, który się okazał świetnym opiekunem, łagodnym i dobrym dla malców. Raz w roku wyjeżdżał na miesiąc w odwiedziny do matki. Jak się potem okazało, należał do thugów i mimo że przez jedenaście miesięcy był przykładnym pracownikiem, w dwunastym oddawał się duszeniu swych ofiar.
William Henry Sleeman prowadził drobiazgowe dochodzenia w sprawie przestępstw popełnianych przez thugów i stał się ekspertem, jeżeli chodzi o tę sektę. Większość informacji, które dziś posiadamy, pochodzi bezpośrednio z jego relacji z okresu, kiedy był zaangażowany w tropienie, a następnie procesy i egzekucje zbrodniarzy. To Sleeman senior oszacował liczbę morderstw na 40 000 rocznie, cierpliwie przesłuchując wszystkich złapanych thugów, którzy, jak szybko odkrył, stanowili kolejne już pokolenie wyznawców kultu i którzy do zbrodni swych przodków odnosili się z niezwykłą dumą.
Fakt, że była to rodzinna tradycja, umożliwił Sleemanowi wyliczenie, ile morderstw popełnili ojcowie, dziadowie i pradziadowie jego więźniów; jeden z thugów o nazwisku Gholam Hossyn twierdził, że jego rodowód sięga czasów Aleksandra Wielkiego. Sleemanowi udało się dość szczegółowo opisać rytuał, według którego działali dawni thugowie przed i po dokonaniu zbrodni.
Według tego, co ustalił Sleeman, typowe morderstwo przebiegało w następujący sposób: banda thugów (licząca od 10 do 200 osób) przede wszystkim starała się najpierw zaprzyjaźnić z przyszłą ofiarą lub ofiarami, udając kupców lub żołnierzy. Nie posiadali żadnej broni, aby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń. Thugowie dołączali następnie do danej grupy podróżnych, gotowali posiłki, wykonywali prace związane z rozbijaniem i zwijaniem obozu, zabawiali współwędrowców opowiadaniami i generalnie zachowywali się w sposób maksymalnie uprzejmy tak długo, aż wszyscy poczuli się w ich towarzystwie swobodnie. Podróże trwały nieraz dwa tygodnie lub nawet dłużej. Sleeman junior wyjaśnia, że "czasami konieczne było przemierzenie znacznych dystansów, nim się nadarzyła odpowiednia okazja do zdrady. Zanotowano, że pewna banda wędrowała z jedenastoosobową rodziną przez dwadzieścia dni, przeszli ponad trzysta kilometrów, zanim się im udało zamordować wszystkich bezkarnie". Gdy nadszedł właściwy moment, zabójcy czekali, aż zapadnie noc, kiedy to wszyscy razem zasiadali przy ogniskach, opowiadali historie, palili, pili i śpiewali. W trakcie tej wspólnej zabawy thugowie podawali swym ofiarom środki usypiające, a kiedy te zadziałały, na umówiony wcześniej sygnał (było to na ogół hasło w stylu: "podaj tytoń") błyskawicznie wyciągali chustki, zwane ruhmalami, obciążone kamieniami, i dusili ofiary. Była to bardzo szybka śmierć - kamienie w ruhmalach miażdżyły kręgi szyjne. Następnie thugowie składali ciała w ofierze Kali, po czym przeważnie odbywali ucztę ofiarną, w trakcie której spożywali gur (nierafinowany cukier zwiększający ponoć pragnienie popełniania kolejnych mordów). Zgodnie z legendą spróbowanie choć raz tego specjału gwarantuje, że thug już do końca swego życia pozostanie oddany sprawie. Uczta przeciągała się długo w noc, a po jej zakończeniu ciała były znoszone na jedno miejsce i zakopywane. W końcu złodzieje oddalali się ze swym łupem.
Thugowie byli według Sleemana niezwykle przesądni. Wierzyli, że Kali może się z nimi porozumiewać przez dzikie zwierzęta i ich głosami wyrażać swe życzenia. Baczną uwagę zwracali na jaszczurki, szakale, wrony, żurawie, a w szczególności pisklęta sów.
Thug składający ofiarę bogni Kali
Sleeman opisuje dalej specjalne role, jakie przydzielano poszczególnym członkom grupy. Twierdzi, że nowy rekrut był mianowany zwiadowcą (bykureea), a kiedy już opanował tę rolę, awansował na grabarza (lugha). Obie te funkcje były bardzo ważne, ale nie tak jak dwie pozostałe: shumseea - trzymający ofiarę, podczas gdy bhurtote - dusiciel wykonywał swoje zadanie. To ostatnie "stanowisko" cieszyło się największym poważaniem. Członkowie sekty thugów funkcjonowali w istocie podobnie jak żołnierze w armii, jako że była to organizacja wysoce zdyscyplinowana, gdzie każdy znał swoje miejsce i zadania.
Sleeman, zafascynowany sektą, przesłuchał setki thugów, chcąc dokładniej zrozumieć istotę kultu. Podczas jednej z takich rozmów zapytał zatrzymanego, jak można zabijać niewinnych ludzi - mężczyzn, kobiety czy dzieci, a potem opowiadać o swych zbrodniach z taką nonszalancją.
Sahib Khan: Od momentu, kiedy wszystko zaczyna nam sprzyjać, wierzymy, że ofiary wpadły w nasze sidła, bo tak chciała bogini, że życzy ona sobie, abyśmy zabili tych ludzi, że jesteśmy po prostu instrumentem w jej rękach, za pomocą którego chce ich zgładzić; że, jeżeli ich nie zabijemy, nigdy już nam nie będzie przychylna, a nasze rodziny będą musiały znosić udrękę i niedostatek.
Sleeman: I możecie spać spokojnie obok ciał pomordowanych przez siebie ludzi lub nad ich grobami, jeść z apetytem, jak gdyby nigdy nic?
Sahib Khan: Ależ tak, jeżeli tylko się nie boimy, że nas ktoś przyłapie.
Sleeman nie był jedynym Anglikiem zafascynowanym thugami. W kwaterze głównej w Kanpurze generał St. Leger wydał 28 kwietnia 1810 roku oświadczenie, w którym czytamy, że "grupa urlopowanych sipajów [żołnierzy hinduskich w służbie europejskiej] udająca się z wizytą do swych rodzin została obrabowana i zamordowana przez osobników nazywanych thugami... ci zabójcy przyłączają się do niego [podróżnego] na drodze lub w saraju [domu, gdzie spotykają się podróżni]... używają różnych szkodliwych substancji, zwykle ziaren rośliny zwanej duttora, które dodają do tytoniu, wody, nargili, jedzenia lub napojów podróżnego. Jak tylko trucizna zaczyna działać, wprowadzając go w stan otępienia lub rozleniwienia, mordercy duszą swą ofiarę".
W tym samym roku, z którego pochodzi raport St. Legera, miało miejsce inne masowe morderstwo, tym razem na drodze pomiędzy miastem Nagpur a rzeką Nerbudda. Wielka banda thugów licząca około 350 osób, dołączywszy do grupy podróżnych, szybko się z nimi "zaprzyjaźniła". Zabawiając towarzyszy opowiadaniami i organizując inne rozrywki, bandyci łatwo otumanili swe przyszłe ofiary, które uwierzyły, że ich nowi przyjaciele są najzwyklejszymi wędrowcami. Kiedy opór został przełamany, podróżni stali się łatwym łupem. Pewnej nocy po posiłku przy ogniskach na dany sygnał thugowie wstali jak jeden mąż i wydusili wszystkich swych niedawnych kompanów. Nie było to raczej morderstwo rytualne związane z kultem religijnym; u podstaw tego mordu leżały z pewnością pieniądze, jako że thugowie uciekli z 17 tysiącami rupii, co było w tych czasach całkiem znaczną fortuną, zdecydowanie wyróżniającą tę zbrodnię spośród wielu innych. Nawet dwadzieścia lat później sprawa ta tkwiła ciągle w świadomości społecznej i była jedną z pierwszych, którą zdecydował się zbadać kapitan William Henry Sleeman.
Urodził się on 8 sierpnia 1788 roku w Stratton w Kornwalii, jego ojciec był wojskowym i młody William zawsze chciał iść w jego ślady. Studiował z powodzeniem język arabski i hindustani, po czym rozpoczął służbę w armii Kompanii Wschodnioindyjskiej. Początkowo został przydzielony do piechoty w Awadh (12 th Native Infantry), a następnie w roku 1819 mianowany młodszym asystentem przedstawiciela rządu w prowincji o nazwie Saugor and Nerbudda Territories. Kontynuował w tym czasie naukę języków orientalnych i uznał za swój obowiązek zapoznać się z bardzo niejednokrotnie zawiłym tematem sekt i kultów w Indiach. Szczególnie się zainteresował hinduskim kultem bogini Kali, małżonki boga Siwy, która podobno nawiedzała miejsca pochówków i żywiła się ludzką krwią.
W roku 1816, w następstwie relacji generała St. Legera (które Sleeman na pewno dobrze znał) w "Madras Literary Gazette" ukazał się artykuł pióra doktora Roberta C. Sherwooda, kolejnej osoby zafascynowanej opowiadaniami o tajemniczym stowarzyszeniu zabójców mordujących podróżnych w imieniu bogini Kali. Sleeman postanowił wówczas, że celem jego życia będzie wytępienie sekty thugów i pomimo początkowych zastrzeżeń przełożonych został w końcu mianowany sędzią pokoju w dystrykcie Nursingpore, co dało mu uprawnienia niezbędne do realizacji celu, który sobie postawił.
Jednak praca posuwała się bardzo powoli. Sleeman musiał jeździć od jednego miasteczka do drugiego, rozpatrywać poszczególne przypadki i jednocześnie metodycznie zbierać informacje od tych, którzy chcieli ich udzielać. Zadanie okazało się niełatwe, ponieważ większość ludzi była zbyt zastraszona przez thugów, aby przeciwko nim świadczyć. Ale nawet prowadząc swe dochodzenie, kapitan Sleeman, jak sam napisał, nie do końca wierzył, że tajne stowarzyszenie thugów naprawdę istniało.
Kiedy nadzorowałem dystrykt Nursingpore w latach 1822,1823 i 1824 niemożliwa była jakakolwiek pospolita kradzież czy rabunek, o których bym nie wiedział; podobnie nie było pospolitego złodzieja czy rabusia, którego bym nie spotkał w trakcie wykonywania obowiązków sędziego pokoju; i gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że w wiosce Kundelee - niecałe czterysta metrów od mojego sądu - rezyduje banda zawodowych zabójców i że rozległe gaje Mundesuru - zaledwie przystanek dyliżansu od mego domu - to miejsce jednego z największych mordów w całych Indiach... uważałbym go za głupca lub wariata.
Z czasem jednak ze zgromadzonych materiałów zaczaj; się wyłaniać całościowy obraz sekty i jej wyznawców. Przynależność do stowarzyszenia, jak ustalił Sleeman, była dziedziczna, obejmowało ono zarówno hindusów, jak i muzułmanów, co oznaczało, że wykraczało poza bariery religii i systemu kastowego. Chociaż w centrum fanatycznego kultu znajdowała się bogini Kali, nie wszyscy wyznawcy Kali byli członkami sekty. Według szacunków Sleemana w Indiach działało przynajmniej 5000 thugów. Był to prastary kult, którego korzenie sięgały być może nawet dwóch tysięcy lat wstecz - kapitan Sleeman sugerował, że tajemnicza wzmianka Herodota o ludzie zamieszkującym centralną Azję (Sagartians), który się wyspecjalizował w duszeniu sznurem, mogła dotyczyć thugów. Oni sami wierzyli, że sceny przedstawiające ich działalność są wyryte w grocie świątynnej z VIII wieku w Ellora w stanie Maharashtra, ale te rysunki nigdy nie zostały odnalezione. Ustalono natomiast, że za panowania sułtana Delhi (Jalal-ud-din-Khilji) w XIII wieku około tysiąca tak zwanych thugów zostało zatrzymanych i deportowanych z Delhi do Bengalu. Sleeman pracował bez wytchnienia, gromadząc fakty historyczne, przesłuchując podejrzanych, podróżując z miasta do miasta, wysłuchując opowieści, ale pierwszego thuga udało się mu oddać w ręce sprawiedliwości dopiero w 1826 roku.
Pewnego dnia do sądu, w którym pracował Sleeman, została doprowadzona grupa złodziei podejrzanych o posiadanie dużej ilości przedmiotów pochodzących z kradzieży. Oskarżenie nie miało niestety dostatecznych dowodów, aby tych ludzi zatrzymać i jeszcze tego samego dnia wypuszczono ich na wolność. Jednakże dwaj z aresztowanych się pokłócili i jeden z nich, niejaki Kalyan Singh, zwrócił się do Sleemana z prośbą o protekcję. Podczas przesłuchania, które wkrótce nastąpiło, Singh ujawnił, że zwolnieni ludzie są thugami i że planują kolejną morderczą akcję. Bez chwili wahania Sleeman w towarzystwie składającej się z sipajów policji konnej wyruszył na poszukiwania. Szybko znaleźli oni wypuszczonych niedawno mężczyzn i ponownie ich zatrzymali. Kiedy bandyci zostali już osadzeni w areszcie, Sleeman przesłuchał jednego z nich, osobnika znanego jako Moti (Perła), który w końcu wyznał, że niedaleko miejsca, gdzie grupa została schwytana, zakopane są cztery ofiary. Na wskazanym miejscu Sleeman znalazł zwłoki trzech mężczyzn i chłopca, wszyscy mieli zmiażdżone kręgi szyjne, a ciała nakłute były nożami, aby zapobiec ich napęcznieniu. Następnego dnia rano odkryto zwłoki kolejnych ofiar, niektóre zostały zidentyfikowane przez okolicznych wieśniaków. Być może nawet bardziej jeszcze przerażający był fakt, że w trakcie przesłuchań aresztowanych thugów szybko wyszło na jaw, że do ich grona należeli kurier rządowy i inspektor policji. Sleeman był zaszokowany, gdy zrozumiał, że członkami sekty mogą być nie tylko zbiry i włóczędzy, ale także, i to w sporej ilości, szanowani ogólnie obywatele.
Moti, wspomniany wyżej thug, szczegółowo opisał również inne zbrodnie, które popełnił, w szczególności morderstwo wysokiego rangą urzędnika i jego rodziny w 1823 roku. Urzędnik był w drodze do Nagpuru, kiedy Moti i jego ludzie "zaprzyjaźnili się" z podróżnymi. Przez pewien czas wędrowali razem, aż pewnego wieczoru, kiedy wszyscy już drzemali, Moti owinął swój ruhmal wokół szyi urzędnika, który się próbował wyswobodzić i zdołał krzyknąć: "Morderstwo!", zanim thug pozbawił go życia. Kiedy z namiotu wybiegła żona ofiary, ostrzeżona krzykami męża, została zaatakowana przez innego członka bandy i zamordowana, podobnie jak ich starsze dziecko, młodsze zaś - w wieku niemowlęcym - zostało wrzucone do grobu rodziców i zakopane żywcem. Była to przerażająca zbrodnia, ale, niestety, jedna z wielu jej podobnych. James Paton, wojskowy odbywający służbę w Indiach w tym samym okresie, namalował wiele akwarel, przedstawiając we wstrząsający sposób zbrodnie thugów. Na obrazach tych można między innymi zobaczyć, jak mordercy duszą ofiary, wyłupiają im oczy i ćwiartują ciała przed wrzuceniem ich do grobów. Paton nie był oczywiście obecny przy żadnym z incydentów, które były tematem jego akwarel, trzeba je więc traktować jako owoc wyobraźni twórcy, ale dowodzą one niewątpliwie, jak wielki strach wzbudzali thugowie i ich działalność.
Sleeman był jak antidotum, jak jednoosobowa wiktoriańska krucjata, toczył walkę zdecydowanie nierówną i dopiero w roku 1828, kiedy na gubernatora generalnego Indii został powołany lord William Cavendish Bentinck, mógł w końcu liczyć na moralne poparcie ze strony władz. Pomimo tytanicznych wysiłków w walce przeciw thugom Sleeman znalazł czas na miłość swego życia i w roku 1829 ożenił się z Amelie de Fontenne, którą poznał na Mauritiusie.
W życiu zawodowym Sleeman tydzień po tygodniu nieprzerwanie kontynuował swą misję, dokonując aresztowań członków sekty i osadzając ich w więzieniu w Saugor, aż pojawili się wśród nich tacy, którzy za zamianę kary śmierci na dożywocie zgodzili się pełnić rolę informatorów i wskazywać, gdzie się znajdują groby ofiar. Sleeman był od tego momentu niemalże zalewany informacjami i w rezultacie odbywało się coraz więcej procesów, a, co za tym idzie, również i egzekucji skazańców.
Doktor Spry, naczelnik więzienia w Saugor tak oto opowiadał o bandytach, którym następnego dnia o świcie miała być wymierzona kara śmierci:
Ludzie ci spędzili noc, popisując się ordynarnymi, ohydnymi żartami. Wierzą, że umierając za sprawę, mogą być pewni, iż Bhawani [Kali] dopomoże im w raju, nie okazują więc ani wyrzutów sumienia, ani skruchy. Pokrywając strach hulaszczym zachowaniem, mają nadzieję, że wśród kamratów nasłuchujących zza ściany będą się cieszyć reputacją ludzi odważnych, ale sposób, w jaki to robią, dowodzi ich nieszczerości i zadaje kłam stwarzanym przez nich pozorom, jakoby się odznaczali hartem ducha. Wyobraźmy sobie takich ludzi w ostatnią noc ich życia na ziemi - nie okazują skruchy za popełnione biedy, nie robią na nich wrażenia krzywdy ludzkie, do których się przyczynili, nie zachowują powagi nawet w obliczu ciężkiej próby, jakiej zostaną poddani za kilka godzin, która ich przeniesie w nieznane; zamiast tego śpiewają swe bluźniercze pieśni tak w celi śmierci, jak i w podskakujących na nierównościach wozach wiozących ich na szubienicę.
Powyższa relacja to tylko jeden z wielu podobnych, szczegółowych opisów egzekucji przeprowadzonych w wyniku aresztowań dokonanych przez Williama Sleemana. Uważa się, że w latach trzydziestych i czterdziestych XIX wieku Sleeman, wspomagany przez siedemnastu wiernych współpracowników i ponad stu sipajów, złapał, a następnie postawił w stan oskarżenia około 3000 thugów. Powieszono 470 z nich, reszta została albo przewieziona do innych prowincji, albo skazana na dożywocie. Było jednak jedno nazwisko, ciągle przewijające się w zeznaniach informatorów, które jednocześnie fascynowało i niepokoiło Sleemana bardziej niż jakiekolwiek inne: Feringeea.
Feringeea zwany był księciem thugów, dumą krwiożerczego kultu Kali, perłą w splamionej koronie. Sleeman zdawał sobie sprawę, że jeżeli chce do końca wyplenić thugów, musi go aresztować. Wysłał więc tropem Feringeea duży oddział sipajów, który, niestety, ku rozczarowaniu Sleemana, powrócił bez upragnionego "łupu". Aresztowano natomiast matkę, żonę i dziecko bandyty, co się okazało bardzo mądrym posunięciem, bo już po kilku dniach Feringeea osobiście się oddał w ręce Sleemana, błagając, aby pozwolono mu zostać informatorem. Tego zezwolenia mu udzielono, po czym przez wiele dni i nocy Sleeman przesłuchiwał przywódcę thugów, gromadząc mnóstwo informacji na temat jego zbrodni.
Wytrzymałość Sleemana miała jednak granice i chociaż okazał się on niezłomny w walce z terrorem, w końcu albo tempo pracy, albo może jej natura, zaczęło dawać mu się we znaki. W roku 1849 został przeniesiony na stanowisko rezydenta w Awadh. Mimo wszystko ciągle podupadał na zdrowiu, aż w roku 1854 poinformowano go, że jeżeli nie wyjedzie z Indii, na pewno umrze. Sleeman przejął się opinią doktora i w styczniu 1856 roku wraz z żoną wyruszył w podróż do Europy statkiem Monarch. Kiedy dobijali do wybrzeży Cejlonu, stan zdrowia Sleemana uległ nagłemu pogorszeniu i 10 lutego dzielny kapitan zmarł.
Jakby w hołdzie olbrzymiemu wysiłkowi, który włożył on w ściganie thugów, pojawili się następcy gotowi kontynuować pracę Sleemana. Z czasem udało się zdławić działalność thugów i ta sześćsetletnia (a być może nawet dużo starsza) sekta w końcu przestała istnieć. Nikogo ten upadek nie zasmucił, choć prawdopodobnie wielu zadziwił, zważywszy na fakt, że doprowadził od niego, działając niemalże samotnie, jeden człowiek. Z wielu względów kapitana Williama Sleemana należałoby traktować jak prawdziwego wiktoriańskiego bohatera, który do upadłego walczył z jednym z najokrutniej szych tajnych stowarzyszeń, o jakich kiedykolwiek słyszano.
*
Fragment książki: Shelley Klein - Tajne stowarzyszenia
Data utworzenia: 30/07/2016 @ 02:23
Ostatnie zmiany: 24/11/2016 @ 00:33
Kategoria : << ART.PRZEKROJOWE
Strona czytana 17116 razy
Wersja do druku