Raporty wywiadu nadchodzące do genewskiego sztabu świętej wojny przeciw malarii donosiły z północnych prowincji Syjamu, że co najmniej dwie trzecie tamtejszej ludności cierpi na tę chorobę, która skraca życie, odbiera ochotę do pracy i stale grozi rozszerzeniem się na inne prowincje lub kraje.
Do Genewy wezwano pewnego Hindusa malariologa nazwiskiem Sambasivana. „Doktorze, czy zgodziłby się pan na pokierowanie zespołem malariologów w naszej akcji w północnym Syjamie?” — zapytano. Zgoda lekarza ucieszyła ludzi odpowiedzialnych za tę sprawę. Pozyskano bowiem współpracę wybitnego specjalisty, a zarazem człowieka, w którego aktach personalnych znajduje się informacja: buddysta. Światowa Organizacja Zdrowia opiera się na ludziach o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Kolor skóry, przekonania czy wyznanie nie może odgrywać roli w nominacjach. Ale kiedy wędrowałem po Syjamie, to zrozumiałem, że w tym akurat kraju człowiek, który nie zna nauk Buddy, miałby ogromnie utrudnione zadanie także w zwalczaniu malarii. Dlaczego?
Bhumibol Adulyadej - król Rama IX
w trakcie pobytu w klasztorze Kiedy w 1957 roku minęło 2500 lat od urodzenia Buddy, to król Syjamu — który między swymi godnościami ma i tytuł Obrońcy Wiary Buddyjskiej — wstąpił na dwa tygodnie do klasztoru i nosił przepisane rytuałem szaty.
Mnichów w pomarańczowych szatach spotykałem w Syjamie na każdym kroku. Bardzo ostrożne obliczenia szacują ich liczbę na 200 000. Nie doceniamy na ogół w Europie ich wpływu na życie tego kraju, a właśnie to był czynnik, jaki należało uwzględnić przed przystąpieniem do walki z malarią.
W zasadzie każdy mężczyzna w Syjamie musi przejść przez klasztor, ale nie wymaga się, aby w nim pozostał. Zdarza się, że młodzieniec zostaje mnichem na dwa tygodnie przed własnym ożenkiem. Ludzie wstępują też okresowo do klasztoru, kiedy są w rozterce, aby w spokoju przemyśleć swe bardzo ziemskie problemy, jak to na przykład uczynił przed kilku laty przewodniczący parlamentu.
Mnisi asystują przy pogrzebach, błogosławią nowo wybudowanym domostwom, w Dniu Nauczyciela tysiące mnichów zostaje ceremonialnie obdarowanych strawą, zaślubiny natomiast są ceremonią całkowicie świecką.
Aby przebrnąć przez różne stopnie wiedzy, muszą pilnie studiować. Ich klasztory były dla mnie zawsze przedziwnym skrzyżowaniem starego z nowym. Podczas rozmowy z opatem akompaniamentem był dobiegający z pobliskiej celi stukot maszyny do pisania oraz — z jakiejś innej — śpiewnie recytowane wersety prastarych ksiąg. Syjamska odmiana buddyzmu, w przeciwieństwie do różnych innych religii, nigdy nie traktowała spraw płciowych jako zło czy w najlepszym razie temat, o którym mówi się szeptem. Na ścianach cel wiszą bajecznie kolorowe kalendarze, importowane z Osaka lub Hongkongu. Z wielkiej planszy każdego miesiąca patrzą na mnichów skośnookie piękności, których anatomia umiejętnie udostępniona szatami z mgiełki lub zupełnie obnażona nie pozostawia żadnych wątpliwości, że są to kobiety. Ku memu zdumieniu podobne dekoracje widziałem też w skalnych jaskiniach, gdzie zamieszkują pustelnicy.
Mnisi z klasztorów wyruszają rankiem na miasto, żebrząc o miseczkę ryżu. Jedzą zazwyczaj tylko dwa razy dziennie, po południu wolno im przyjmować już tylko pokarmy płynne. Raduje oczy widok tych mężczyzn w pomarańczowych szatach z głowami gładko wygolonymi, którzy przed wieczorem zasiadają w cieniu drzew, sącząc sobie przez plastykową słomkę z małej buteleczki dobrze zamrożoną pepsi cola.
Ich życie jest pasmem wyrzeczeń i dobrych uczynków. Przecież ośmioraka ścieżka, która wiedzie do nirwany, nakłada na wiernych szereg obowiązków.
W prowincji Serapei wznosi się Wat Phra Nom Nong Pung, czyli Świątynia Leżącego Buddy Bzyczących Bagien. Powleczony złotem posąg, wokół którego postawiono mury świątyni, uśmiecha się tym zagadkowym, pełnym dobrotliwego wyrazu uśmiechem. Ale jego czciciele z rzadka tylko mogli uśmiechać się do swego losu. Cała ta okolica — donosiły meldunki malariologów — obfituje w bagna rozbrzmiewające o zmroku bzyczeniem komarów.
ROZMYŚLANIA OPATA
Komar nie ma żadnych skrupułów, kiedy swym ukąszeniem zaraża, a w konsekwencji zabija człowieka. Natomiast w buddyjskim kraju, jakim jest Syjam, człowiekowi nie wolno zabić stworzenia bożego, a więc i komara! To wynika jasno ze wskazań Buddy.
Mnisi buddyjscy Czy można więc nakłaniać ludzi, aby złamali przepisy religii, której są wyznawcami? Czy nie lepiej będzie — rozumowano — jeżeli wiedza wyjdzie na spotkanie dawnym wierzeniom, a nie będzie się im sprzeciwiać? Tylko w ten sposób można liczyć na powodzenie akcji, która zakłada masową zagładę komarów.
Pewnego ranka głównemu opatowi północnych prowincji przedstawiono wędrowca, który przybył z dalekich stron i prosił o posłuchanie. Duchowny był człowiekiem światłym, który zawsze okazywał wiele zrozumienia dla potrzeb swego ludu. Gościem był jego współwyznawca, znany nam już Hindus, doktor Sambasivana.
Obaj mężczyźni rozmawiali przez wiele godzin. W południe spożyli po miseczce ryżu i popili wodą. Potem gość pożegnał się grzecznie z opatem i zapowiedział, że zgłosi się po odpowiedź. Mnisi, którzy odprowadzali lekarza do furty klasztornej, zrozumieli, że chodzi o sprawę ważną i że decyzja, jaka zapadnie, stanowić będzie o sprawach istotnych.
Opat zamknął się w swej celi, modlił się, aby natchnął go Wielki Budda. W medytacji i we własnej wiedzy oraz sumieniu szukał odpowiedzi na postawione mu pytanie.
Mijały dni, płonęły kadzidła przed ołtarzem Buddy Bzyczących Bagien, mnisi wędrowali po okolicy ze swymi miseczkami żebrząc o ryż, a ich opat pogrążony był w rozmyślaniach. Po kilku tygodniach przed bramą klasztorną zatrzymał się znowu samochód wiozący hinduskiego lekarza. Z bijącym niepokojem sercem słuchał słów, które miały być wyrokiem na komary.
— Synu — rzekł opat, kiedy wymieniwszy powitania przyklękli, aby porozmawiać — śmierć, jaka czeka każde stworzenie boże, ma różne stopnie cierpienia. Uważam, że organizm ludzki bardziej cierpi gasnąc całymi latami na skutek malarii, niż cierpi owad zabijany szybko przez chemikalia. Dalej twierdzę, że zabijanie kogokolwiek — także i komara — jest wielkim grzechem, tyle tylko że w świetle mego rozumowania zgładzenie komara jest grzechem, który może znaleźć przebaczenie. Co daje mi prawo do takiego rozgrzeszenia zabójstwa? Otóż wiem, że likwidacja komara jest równoznaczna z pomniejszeniem cierpień mężczyzn, niewiast i dzieci, co więcej — zachowuje istoty ludzkie przy życiu.
Lekarz skłonił się nisko w dziękczynnym pokłonie i słuchał dalej słów, które były muzyką dla jego uszu:
— Wiedz także, synu, że my buddyści odpowiadamy sami za nasze własne czyny na ziemi. Nie można jednak odpowiadać za postępki innych. Wsłuchaj się więc dobrze w to, co rzeknę: gdybyśmy nawet nie uznali argumentów, jakie wypowiedziałem dopiero co, to jednak jest bezsporne, że człowiek kroczący ścieżką Buddy może co prawda wstrzymać się od zabicia nawet komara, jednak nie będzie obciążać jego sumienia czyn taki popełniony przez innych. Rzekłem.
ALFABET TAŃCA
Tak pobłogosławiona została przez wielki autorytet buddyzmu międzynarodowa ekipa przeciwmalaryczna, złożona z ludzi, którzy dla opata byli innowiercami.
Opat nie ograniczył się jednak do biernej postawy. Wezwał mnichów i kapłanów do współpracy. Szeroko otwarto wrota świątyń i w biały dzień na oczach zebranych tłumów weszły tam lotne ekipy, wnosząc swój sprzęt do spryskiwania. Potem roztworem chemicznym starannie spryskiwano bezcenne posągi i stare mozaiki. Nie chodziło wcale o ustrzeżenie tych dzieł sztuki przed komarami, ale to był milczący symbol zgody na działanie, przyzwolenie na komarzą zagładę.
Świątynia Wat Phra That Doi Suthep
Chiang Mai, Tajlandia (dawny Syjam)
Zrozumieli ten gest chłopi z okolicznych wiosek i odczytali go jednoznacznie: skoro „ludzie z białym proszkiem” mają wstęp do miejsc miłych samemu Buddzie, to nie można zamknąć przed nimi drzwi, skoro zjawią się w chatach rozsianych na skraju okolicznych bagien, właśnie tam, gdzie bzyczą komary...
Co więcej, opat nakazał, aby świątynie zostały czasowo zamienione na ambulatoria, aby lekarze nie musieli przeprowadzać swych badań pod gołym niebem czy w ciasnocie małych chatek. Uśmiechnięty Budda spoglądał więc ze swego ołtarza, jak starszyzna wioskowa doprowadzała dzieci do świątyni i jak tam lekarze wyczulonymi na dotyk palcami sprawdzali, czy malec nie ma powiększonej śledziony — jednego z objawów choroby, której wypowiedziano wojnę.
Przez dwa lata ekipy krążyły po prowincji Sarapei, wyszukując chorych i tępiąc komary. Tyle czasu wystarczyło na rozprawienie się z chorobą. Ucichło bzyczenie nad bagnami.
Świątynia Wat Chedi Luang
Chiang Mai, Tajlandia (dawny Syjam)
W Chiengmai tysiące ludzi wyległy na ulice i w procesji dziękczynnej przeszły przez miasto. Na czele procesji widać było tancerki dworskie o olśniewającej urodzie. We włosy miały wplecione żywe kwiaty, ich paznokcie u palców dłoni przedłużono cienkimi listewkami ze szczerego złota.
Boso tańczyły na ulicach Chiengmai, albowiem ich sztuka polega właśnie na przemawianiu do tłumów „alfabetem tańca”, bez słów, samymi tylko wystudiowanymi gestami. Tym razem czarnowłose dziewczęta miały do opowiedzenia legendę ze współczesności. Gibkimi palcami i ruchami zwinnych ciał przekazywały widzom wiadomość o zagładzie komara, owada, który zabijał wolny lud Thai, ale został pokonany. Taniec opowiadał o niedolach, nadziei i wreszcie słaniające się ku ziemi sylwetki owadów zwiastowały radość dla ludzi.
Świątynia Wat Phra Puttha Baht Si Roi
Prowincja Chiang Mai, Tajlandia (dawny Syjam)
Za tancerkami setki wiernych ciągnęły na sznurach ogromny rydwan rytualny „busabok”, który wjechał do wielkiej świątyni. Tam u stóp świętych posągów patrzył na radość swego ludu sam główny opat w otoczeniu setek mnichów w pomarańczowych szatach.
*
Fragment książki: Lucjan Wolanowski - Upał i gorączka