Salomon czyli Ludzie jak bogowie
Pedro Berruguete - Salomon Działo się to w czasie, kiedy panował jeszcze obyczaj wypowiadania sobie wzajem wojen. Obyczaj ten jest dziwaczny i zawiera sprzeczność wewnętrzną, albowiem wypowiedzieć komuś wojnę to oznajmić mu, że pragnie się go zniszczyć; jednakże w ten sposób ostrzega się zarazem przeciwnika i ułatwia mu obronę przed zniszczeniem, czyli zaczyna się czynność niszczenia od stawiania samemu sobie przeszkód. Dlatego jeśli samo rozpoczęcie wojny może uchodzić za akt wrogości, to wypowiedzenie wojny jest przejawem nie tylko kurtuazji, ale przyjaźni; jest donosem na samego siebie złożonym w ręce wroga, a więc aktem monstrualnej zgoła niekonsekwencji. Nic dziwnego, że z postępem cywilizacji i wzrostem nawyków myślenia logicznego zwyczaj ten całkowicie obumarł.
Mówimy jednak o czasach, kiedy - powtarzamy - zwyczaj ten był w mocy i praktykowany bywał często zarówno przez ludzi, jak przez bogów. Jehowa nie stanowił pod tym względem wyjątku, a czyn jego, który pragniemy opisać, polegał właśnie na wypowiedzeniu wojny swojemu wiernemu słudze - Salomonowi.
Salomon bowiem poczynał sobie lekkomyślnie i martwił Jehowę nad wyraz. Był to człowiek o nader rozwiniętym libido; okoliczność ta pochłaniała mu masę czasu i pieniędzy. Jak donoszą księgi królów, Jerozolima karmiła wówczas siedem setek żon i trzy setki konkubin królewskich; różnica między tymi dwiema kategoriami była zresztą wielce subtelna i trudna do wyjaśnienia. Faktem jest, że okrągły tysiąc kobiet zaspokajał pożądliwość władcy i żywił się z jego dochodów. Jehowa był wyrozumiały i umiał wczuwać się w ludzkie słabości — jeśli słabością można nazwać życie z tysiącem żon jednocześnie. Ale w końcu przebrała się miarka.
Salomon rozzuchwalił się do tego stopnia, że zaczął ulegać swoim żonom w materiach religijnych - a trzeba wiedzieć, że były to w większości osoby cudzoziemskiego pochodzenia i zaprzyjaźnione z zupełnie innymi bogami, z którymi Jehowa z kolei był notorycznie na stopie wojennej. Salomon jednak, jak niejeden mędrzec, miał słaby charakter i łatwo ulegał różnym podszeptom. W chwilach słabości obiecywał różne rzeczy swoim żonom, a potem wstyd mu było wykręcać się od przyrzeczeń. Żony zaś żądały bez przerwy różnych świadczeń na rzecz swoich bogów. Trudno im się dziwić — każdy chętnie przyczynia chwały własnemu bogu, tym gorliwiej, jeśli może to zrobić na cudzy koszt. W ten to sposób doszło do rzeczy okropnych. Jerozolima roiła się od świątyń kapiących złotem, a wystawionych na cześć rozmaitych bogów; powstał zupełny chaos; wierni nie wiedzieli sami, dokąd się udać, najwstrętniejsze sekty krzewiły się bezkarnie w środku stolicy, obcy kapłani panoszyli się na królewskim dworze, skarb państwowy topniał jak śnieg wiosenny. Wiadomo, ile pieniędzy trzeba wydać na kult jednego boga — cóż dopiero dwudziestu czy trzydziestu. A tu Moloch, Ozyrys, Astaroth, Chamos - całe gromady bogów uśmiechały się bezwstydnie ze złoconych posągów i oddychały wonią kadzideł palonych na ich wyłączną cześć.
Jehowa kipiał ze złości. Obserwował z rozpaczą, jak konkurenci, którzy już gonili resztkami i których spodziewał się lada dzień ostatecznie pogrążyć, nagle nabierali rumieńców, obrastali tłuszczem i przejawiali coraz większą żywotność. On sam natomiast chudł i markotniał, pozbawiony ofiar i serc wiernych, czuł się coraz gorzej i cierpiał, a widok obcych świątyń, wystawionych jak na urągowisko w środku jego własnej stolicy, przyprawiał go o ataki niepohamowanej furii, groźne dla zdrowia jego i wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej.
Salomon zdawał sobie sprawę ze swej dwuznacznej sytuacji i czuł się trochę nieswojo. Próbował czasem protestować, kiedy żony zmuszały go do ciągle nowych ekspensów na rzecz obcych bóstw, ale kończyło się to zawsze porażką. Z westchnieniem podpisywał czeki. Myśl o Jehowie nie dawała mu spokoju. „Bóg jest nieskończenie miłosierny” - powtarzał sobie czasem zdanie wyuczone w katechizmie. Ale w głębi duszy, oczywiście, sam w to nie wierzył.
Skończyło się, jak było do przewidzenia, wielką awanturą. Najpierw była tylko krótka depesza do Salomona: „Natychmiast skończyć z bałwochwalstwem. Jehowa”. Po czym odpowiedź: „Dobrze, dobrze. Salomon”. Po czym, oczywiście, świątynie nieczystych bożków wyrastały nadal w stolicy jak grzyby po deszczu, wypierając skutecznie prawdziwy kult.
Nastąpiła nowa wymiana depesz w formie ultymatywnej: „Zdaje się, że uważasz moją cierpliwość za nieskończoną. Jehowa”. Odpowiedź przyszła niezwłocznie: „Tak. Salomon”. I znowu replika: „W takim razie przyjmij do wiadomości, że nadużyłeś jej nieskończenie. Jehowa”.
Teraz sprawa stanęła na ostrzu noża. Do Jerozolimy przybył wysłannik Jehowy, rudy cherubin w binoklach, i wszedł bez pukania do sali audiencyjnej króla. Rozparł się w fotelu i oznajmił bez wstępu głosem stanowczym:
— Jehowa żąda zlikwidowania kultu fałszywych bożków w ciągu dwudziestu czterech godzin. W przeciwnym razie, oświadczył, całą odpowiedzialność za rezultaty sporu poniesie król Salomon.
Salomon był człowiekiem, w którym ambicja i strach stale walczyły ze sobą i każde po kolei brało górę w jego zachowaniu. Tym razem rozdrażniły go pogróżki posła i ambicja przeważyła. Powiedział tedy z udanym zdziwieniem:
— Jehowa? A na jakiejże to zasadzie ocenia on pewien kult jako fałszywy, a inny jako prawdziwy? I co w ogóle mam przez to rozumieć?
Cherubin zaniemówił na chwilę wobec tej bezczelności. Korzystając z jego osłupienia Salomon pytał dalej:
— Więc do tego już doszło, że nie wolno mi oddawać czci, komu mi się podoba? A dlaczegóż właściwie Jehowa sądzi, że jemu jednemu mam się kłaniać? Może chciałby mi wmówić, że Ozyrys, Astaroth i inni bogowie, których lud nasz postanowił czcić, w ogóle nie istnieją?
W ten sposób sprawa stała się jasna. Cherubin opanował się szybko i z jadowitą uprzejmością wyjaśnił:
— Mój zwierzchnik nie polecił mi toczyć dyskusji na temat istnienia lub nieistnienia pańskich bożków. Nie uważa on, żeby sporami metafizycznymi dało się zaciemnić istotę sprawy. Od siebie mogę dodać, że istnienie lub nieistnienie tych figur jest obojętne dla sprawy. Czy jest pan świadom, że Jehowa jest pańskim przyjacielem, który nie pragnie niczego oprócz pańskiego dobra?
— Czyżby Jehowa lepiej ode mnie wiedział, na czym polega moje dobro? - spytał Salomon. — Będę oddawał cześć tym bogom, którzy mi przynoszą więcej korzyści.
Tu cherubin załamał się i obejrzał się bezradnie. Takiego cynizmu nie zdarzyło mu się spotkać, stąd nie potrafił już podjąć wobec Salomona żadnej taktyki konsekwentnej. Powiedział tylko z goryczą:
— Pański ojciec, Dawid, zupełnie inaczej zachowywał się wobec swego Boga.
Salomon wzruszył ramionami.
— Postęp ludzkości polega między innymi na tym, że synowie postępują inaczej niż ojcowie - wyrecytował zdanie, które usłyszał kiedyś od pewnego ateisty.
— Taak — mruknął cherubin zbity z tropu.
Milczał chwilę, potem wykrzyknął rozpaczliwie:
- Ale to jest bałwochwalstwo! Tamte kulty są fałszywe!
— Co to znaczy; fałszywe? - spytał Salomon. - Różni bogowie ubiegają się o względy u ludzi; każdy chce kultu dla siebie — postępują więc wedle zasady własnej korzyści. Co do mnie, jak wiadomo z Pisma, jestem stworzony na obraz i podobieństwo boże. Wobec tego działam wedle tej samej zasady. Oddaję kult temu z bogów, który mi więcej obiecuje. Kult nie bywa prawdziwy ani fałszywy, ale mniej lub bardziej korzystny. Mówiąc szczerze, Jehowa jest nieznośny, skąpy, mściwy, zazdrosny, okrutny. Nie wiem dlaczego, jeśli mi się tak spodoba, nie miałbym przejść na służbę do kogoś innego.
— Ponieważ tylko on jest Bogiem pana i pańskiego ludu.
— A dlaczegóż to, jeśli łaska?
— Dlatego, że w istocie rzeczy jesteście w przyjaźni.
— Co to znaczy? - parsknął Salomon. - To słowo nic nie tłumaczy.
— Bardzo proste. Znaczy to, że wasze interesy są zbieżne, a interesy pana i tych innych bogów są sprzeczne.
— Są sprzeczne wtedy, kiedy pozostaję wiernym czcicielem Jehowy. Kiedy zaczynam czcić tamtych, sytuacja się odwraca.
— O, tu właśnie tkwi pański błąd - powiedział cherubin. - Ostatni podręcznik monoteizmu transcendentnego, poprawione wydanie, wyjaśnia ten problem zupełnie jasno. — Cherubin poszperał w teczce, wyciągnął z niej zatłuszczony tomik i znalazłszy odpowiedni rozdział pod tytułem Jedność immanencji i transcendencji, przeczytał fragment następujący: - „Na czym polega przyjaźń Jehowy z narodem Izraela? Przyjaźń Jehowy z narodem Izraela polega na tym, że ich interesy są zbieżne. A na czym polega skłócenie między wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela? Skłócenie między wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela polega na tym, że ich interesy są skłócone. Niektórzy pytają: czy interesy Jehowy i narodu zawsze są zbieżne, czy też niekiedy bywają rozbieżne? Takie pytanie to dziecinada. Monoteizm transcendentny uczy, że trzeba dokładnie odróżniać istotę rzeczy od powierzchni zjawisk. Rozdźwięk między wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela tkwi w samej istocie rzeczy; nie można go usunąć, ponieważ z samej istoty rzeczy w stosunkach między nimi brak harmonii. Natomiast stosunki między Jehową a narodem Izraela z istoty opierają się na przyjaźni. Czy jednak nie mogą między nimi pojawić się skłócenia? Na pozór owszem, mogą. Ale jeżeli nie zatrzymać się na powierzchni zjawisk i sięgnąć do istoty, okazuje się, że w istocie są oni w przyjaźni. Na czym polega w tym wypadku różnica między istotą rzeczy a powierzchnią zjawisk? Różnica między istotą rzeczy a powierzchnią zjawisk polega w tym wypadku na tym, że skłócenia pojawiają się na powierzchni zjawisk, ale w istocie rzeczy pozostaje przyjaźń. Przyjaźń tę należy rozwijać i umacniać, aby móc lepiej iść naprzód. Ci, którzy nie rozumieją różnicy między istotą rzeczy a powierzchnią zjawisk, nigdy nie będą prawdziwymi monoteistami transcendentnymi. Ludzie ci muszą się jeszcze sporo poduczyć”.
Przeczytawszy te słowa, cherubin zamknął książkę i potrząsnął nią z tryumfem.
— A widzi pan - zawołał - widzi pan, jak się rzecz przedstawia! Mam nadzieję, że wszystko jest jasne. Książka ta, arcydzieło stylu i arcydzieło jasności, daje odpowiedź na wszystkie pańskie wątpliwości. Istota rzeczy i powierzchnia zjawisk - oto gdzie leży sedno sprawy!
Salomon potarł czoło i spojrzał niepewnie na męża bożego.
— Zdaje się, że to coś z filozofii - powiedział zgnębionym głosem. -Muszę powiedzieć, że w szkole zawsze miałem dwójkę z tego przedmiotu. Czy nie mógłby pan wyjaśnić mi przystępnie, o co chodzi?
— Bardzo proszę. Chodzi o to, że przyjaźń między Jehową a pańskim ludem zostanie w każdym razie przywrócona, ponieważ tego domaga się istota rzeczy.
— Ale praktycznie, jak mam to rozumieć?
— Praktycznie chodzi o to, że Jehowa postanowił zniszczyć pana i całe państwo, którym pan rządzi. Przysłano mnie właśnie po to, żeby to panu oznajmić.
— Teraz już rozumiem. Więc Jehowa wypowiada mi wojnę?
— Właśnie. Bardzo trafne spostrzeżenie.
Salomon podniósł się z fotela, lekko pobladły, i zapytał jeszcze:
— I co mi pan radzi właściwie w tej sytuacji?
— Nic panu nie radzę. - Cherubin uśmiechnął się dobrodusznie. - Sprawa jest przesądzona. W tej chwili nie ma mowy o żadnych pertraktacjach. Państwo będzie zniszczone, a jedenaście z jego dwunastu części zostanie odebrane.
— Jeżeli rzecz jest przesądzona, to po co ta cala rozmowa? Mógł mi pan to samo powiedzieć od razu, zamiast uczyć mnie filozofii.
— Jehowa nie podejmuje żadnych kroków bez naukowego uzasadnienia. Trzeba, żeby pan również rozumiał teoretyczne podstawy własnego upadku.
— Nie rozumiem tylko jednego. Jeżeli państwo będzie rozbite, nastąpi wojna, tysiące ludzi wyginą - dlaczego właściwie to się nazywa dążeniem do przyjaźni?
Cherubin pokręcił głową z dezaprobatą.
— Bardzo słabo pan się orientuje w teorii - powiedział stanowczo. -Powiedziałem przecież, że chodzi o umocnienie przyjaźni między pańskim ludem a Jehową. Skłócenia między wami pojawiają się tylko na powierzchni zjawisk, ale istota rzeczy to przyjaźń. Trzeba ją przywrócić. To właśnie czyni Jehowa.
— I na to już nie ma ratunku?
— Nie. Prawa bytu są nieubłagane. Przyjaźń wasza musi być przywrócona. To chyba wszystko, co mam do powiedzenia. Aha, zapomniałem. Jehowa prosił dodać, że okaże panu łaskawość przez wzgląd na pańskiego ojca Dawida. W związku z tym pozwoli panu umrzeć spokojnie, a przywrócenie przyjaźni nastąpi zaraz po pańskiej śmierci przy pomocy różnych wojsk, które zrobią najazd na wasze państwo.
— Innymi słowy - mówił powoli Salomon, zacinając się - przyjaźń między narodem a Bogiem, zakłócona z mojej winy, zostanie przywrócona bez mojej kary, ale przez wymordowanie części mojego ludu. Czy znajduje pan, że to wyjście jest rozsądne?
— Sprawiedliwość boża jest niepojęta - odparł cherubin wznosząc oczy ku niebu.
— A, to co innego. W takim razie wszystko jest wreszcie jasne.
Teraz rozmowa zakończyła się w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Jej dalszy ciąg napisała już historia.
Opowieść cała zawiera wiele problemów, z których trzy są główne: problem wypowiedzenia wojny, problem skłócenia i przyjaźni, problem ukarania ludu za winy króla. Każdy problem znajduje odpowiedź w postaci odpowiedniego morału.
Morał pierwszy: wykazaliśmy na początku, że wypowiedzenie wojny jest aktem przyjaźni. Tak jest istotnie, i to dowodzi raz jeszcze, że w istocie rzeczy stosunki między Jehową a Salomonem opierały się na przyjaźni: albowiem Jehowa wypowiedział mu wojnę. Z drugiej strony, w tym właśnie przypadku wypowiedzenie wojny nie mogło przeszkodzić Jehowie w doprowadzeniu sprawy do końca; skoro i tak jest on wszechmocny, więc nie narażał się na nic owym aktem wielkoduszności. Mimo wszystko jednak był to czyn kurtuazyjny i dżentelmeński. Widać stąd, że silni mogą sobie pozwolić na prawdziwie przyjacielskie utrwalanie przyjaźni — jednak tylko nieskończenie silni.
Morał drugi: okazuje się, co więcej, że nie tylko wypowiedzenie wojny jest aktem przyjaźni, lecz i same działania wojenne — o ile zmierzają do jedności. Ale one zawsze zmierzają do jedności, nie ma bowiem lepszego środka na zapewnienie jedności niż wojna. W tym sensie rozpoczęcie wojny jest niemal zawsze aktem przyjacielskim. Nie ma zaś doktryny, która bardziej pragnie jedności niż wiara w jednego Boga. Dlatego cywilizacja militarna kwitnie w obrębie religii monoteistycznych.
Morał trzeci: dać spokojnie umrzeć królowi, a za jego winy karać naród - wydaje się na pozór niezupełnie sprawiedliwe. Ale u Boga jest to sprawiedliwością, albowiem ma on jeszcze w rozporządzeniu kary pośmiertne, którymi królowie ziemscy nie dysponują. A sprawiedliwość polega na tym, żeby nie zostawić winnego bez kary, nie zaś na tym — by nie karać niewinnego. To ostatnie nie ma znaczenia: przecież i tak wszyscy są ukarani. Inaczej sens życia byłby niezrozumiały.
Jest jeszcze refleksja bez morału. Ludzie walczą między sobą o to, któremu bogu mają okazywać posłuszeństwo. Bogowie wojują między sobą o ludzi, którzy mają ich słuchać. Jednak jedno i drugie - bójki bogów między sobą i ludzi między sobą - ostatecznie dokonują się rękami ludzi. Tej sytuacji nie udało się dotąd odwrócić. Ale nie tu leży newralgiczny punkt stosunków wzajemnych między ziemią a niebem. Najważniejsze jest to, że bogowie ciągle żądają od ludzi zupełnie jednoznacznego deklarowania się po jednej lub drugiej stronie i nie znoszą sytuacji niejasnych. W ten sposób, przez swoją presję, wprowadzają do życia ziemskiego godny pożałowania alternatywny charakter wyboru i odbierają istnieniu człowieka ową miłą dwuznaczność, która należy do głównych uroków życia.
*
Fragment książki: Leszek Kołakowski - Klucz niebieski albo opowieści budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze