We wrześniu 1224 roku Franciszek z Asyżu miał czterdzieści dwa lata i właśnie odbywał jeszcze jeden długi narzucony sobie post dla uczczenia aniołów w niebie, które darzył wielkim nabożeństwem. Dzięki hojności bogacza Orlando, księcia Chiusi, Franciszek wraz i towarzyszami dostał kilka skromnych chat na górze Alverna, na ziemiach księcia, i tutaj od 15 sierpnia, dnia Wniebowzięcia Matki Boskiej, odbywali oni rekolekcje. W cieniu buków i sosen modlili się poszcząc, a przed nimi roztaczał się piękny widok na rzekę Arno, na niziny leżące nad nią i na odległe góry.
W średniowieczu czternasty września obchodzono jako dzień Krzyża Świętego. I tego właśnie dnia, po przeszło czterech tygodniach odosobnienia, Franciszek, jak zawsze z wielką pobożnością, wyszedł przed świtem ze swej chaty i ukląkł zatopiony w modlitwie. Wszystkie twoje myśli koncentrował na cierpieniu, jakie Jezus musiał znieść umierając na krzyżu. Oto jego wyobrażenia opisane w
Kwiatkach świętego Franciszka:
Święty Franciszek
Cimabue, Asyż, Włochy „Zaczął... rozpamiętywać najpobożniej mękę Chrystusa... A żar pobożności rósł w nim tak, że z miłości i współczucia zmienił się cały w Jezusa. Płonąc w rozpamiętywaniu ujrzał tego samego rana schodzącego z nieba Serafina o sześciu skrzydłach lśniących i ognistych, który w locie zbliżył się do świętego Franciszka, tak że ten mógł spostrzec i poznać dokładnie, iż miał postać ukrzyżowanego... Widząc to święty Franciszek przeląkł się wielce, a zarazem pełen był radości, bólu i podziwu. Czuł radość ogromną z drogocennego widoku Chrystusa, który pojawiał mu się tak poufale i patrzył nań tak łaskawie. Lecz z drugiej strony, widząc Go ukrzyżowanego, doznawał nadmiernej boleści i współczucia... kiedy po długim czasie i tajnej rozmowie znikło widzenie cudowne... na ciele jego pozostał cudowny obraz i ślad męki Chrystusa. Bowiem natychmiast na rękach i stopach świętego Franciszka zaczęły ukazywać się znaki gwoździ, jak widział je wówczas na ciele Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego...”
Kwiatki podają, że Franciszek podobnie jak Ojciec Pio i Jane Hunt wiele wieków później, był zakłopotany tym, co go spotkało. Nic nie powiedział swoim towarzyszom, lecz:
„... towarzysze jego, spostrzegłszy, zanim się o tym odeń dowiedzieli, że nie odkrywa rąk ni nóg i że podeszew stóp nie może stawiać na ziemi, i ujrzawszy tunikę i spodnie skrwawione, kiedy je prali, zrozumieli zaprawdę, że ma na rękach i stopach, jak i na boku, wyciśnięty znak i podobieństwo ukrzyżowanego Pana naszego, Jezusa Chrystusa.”
Wiadomo dziś, że
Kwiatki, choć powstały na podstawie wcześniejszej dokumentacji, zostały napisane przez pewnego Włocha z Toskanii blisko sto lat po śmierci Franciszka. Stąd pierwsza nasza reakcja może być taka, iż cała ta historia to typowy średniowieczny zabobon i nonsens. Jednak naznaczenia Franciszka nie da się tak łatwo zlekceważyć, chociażby dlatego, że przetrwały bezpośrednie przekazy tych, którzy mu towarzyszyli w samotni na górze Alverna. Jednym z nich był Brat Leon, następca Franciszka, zwierzchnik Zakonu Franciszkańskiego. Otóż istnieje jego własnoręczny zapis, do dziś przechowywany w klasztorze Braci Mniejszych w Asyżu. Zapis ów widnieje na odwrotnej stronie tekstu błogosławieństwa, które prawdopodobnie ułożył nam Franciszek i dał Leonowi wkrótce po wiadomym przeżyciu. Według noty Brata Leona:
„Dwa lata przed swą śmiercią Franciszek pościł... na górze Alverna... i ręka Boga była nad nim. Po swej wizji i słowach Serafina i wyciśnięciu stygmatów Chrystusa na jego ciele, ułożył hymn wielbiący Boga, który zapisany jest po drugiej stronie tej karty...”
Ponadto wiadomo, że Brat Leon po śmierci Franciszka przesłał do wszystkich prowincjałów nowego zakonu pismo o następującej treści:
„Obwieszczam wam wielką radość, nowy cud. Od początku wieku nie słyszano o tak wielkim cudzie, tylko u Syna Bożego... Gdyż na długo przed śmiercią nasz ojciec i brat (św. Franciszek) otrzymał na swym ciele pięć ran ukrzyżowania, prawdziwe stygmaty Chrystusa. Bowiem jego dłonie i stopy były jakby przebite gwoździami, tak że widać było otwarte rany i czarne gwoździe, a bok jego był przebity i często z niego płynęła krew.”
Drugi towarzysz Franciszka, Brat Maciej odnotował, jak trudno było chodzić Franciszkowi po stygmatyzacji, i że potrzebny był mu osioł, by mógł zjechać z góry Alverna:
„Nasz najdroższy brat postanowił pożegnać się ze świętą górą 30 września 1224... Pan Orlando z Chiusi przysłał po niego zwierzę żeby mógł zjechać, gdyż z powodu ran w stopach nie mógł chodzić.”
Cztery lata po śmierci Franciszka, która nastąpiła dwa lata po stygmatyzacji, jego biograf Tomasz z Celano napisał, że rany były widoczne nawet na martwymi ciele Franciszka, a znaki po gwoździach przypominał) prawdziwe gwoździe:
„Cudowne było widzieć na jego dłoniach i stopach nie tylko znaki po gwoździach, lecz same gwoździe, stworzone z jego ciała i zachowujące czarny kolor żelaza.”
Przetrwały dwa obrazy przedstawiające Franciszka, które powstały kilka lat po jego śmierci; na obu widać stygmaty. Na jednym, pędzla Bonawentury Berlinghelego, które zachowało się z Pescii, wyraźnie namalowany jest gwóźdź, o czym pisał Tomasz z Celano. Tak malowidło opisał artysta i pisarz N. H. J. Westlake:
„Obraz, obecnie znajdujący się w Pescii... jest ciekawy, ponieważ ręka postaci jest tak obrócona, by pokazać wnętrze dłoni i jakby skierowany do dołu, uformowany z ciała gwóźdź...”
Nie ma więc wątpliwości, że na górze Alverna u Franciszka pokazały się rany, które dziś nazywamy stygmatami. Prawdopodobnie był on pierwszym człowiekiem w historii, który otrzymał je w sposób tak spontaniczny. Chociaż istnieje przypuszczenie, że św. Paweł, w kilkadziesiąt lat po śmierci Chrystusa mógł być naznaczony w ten sam sposób, gdyż w zakończeniu Listu do Galatów pisze:
„Odtąd niech już nikt nie sprawia mi przykrości: przecież ja na ciele swoim noszę blizny (użyte jest słowo greckie
stigmata), znamię przynależności do Jezusa” /Gal 6, 17/.
Asyż, Umbria, Włochy
Ponieważ jednak w czasach św. Pawła stygmaty oznaczały każdą formę uszkodzenia skóry, jak rana czy tatuaż, jest możliwe, że mówił on w przenośni o wielu ranach, jakie odniósł w służbie Imienia Jezusa. Poza tym, czasy św. Pawła od czasów św. Franciszka dzieli olbrzymia przepaść jedenastu stuleci.
Nasuwa się nieuniknione pytanie: czym zasłużył św. Franciszek na tak niezwykłe wyróżnienie? Czy był to cudowny dar od Boga? Czy zjawisko związane raczej z psychiką tego człowieka i specyfiką jego czasów? A może była to jakaś forma samookaleczenia?
Odpowiedzi na te pytania należy poszukać w na szczęście dobrze udokumentowanej przeszłości Franciszka z Asyżu.
Z pewnością uchodził on, jak się dziś popularnie mówi, za dziwaka. Urodził się w raczej zamożnej rodzinie, co jest rzadkością wśród stygmatyków. Był synem zaradnego kupca sukiennego Piotra Bernardone i jego żony Piki. Wzrastając w pełnym przepychu domu niedaleko miejsca, gdzie obecnie znajduje się urząd pocztowy, młody Franciszek ubierał się wyzywająco i używał życia stając się popularnym kompanem bogatych młodych hulaków. I tak może żyłby dalej po przejęciu sklepu ojca, gdyby nie zbrojny zatarg pomiędzy Asyżem a pobliską Peruggią. Podczas nieudanego ataku na miasto Franciszek został wzięty do niewoli i wtrącony do więzienia. Spędzony tam rok wywarł na nim wielkie wrażenie.
Kiedy wrócił do domu, był całkowicie odmienionym człowiekiem. Potem przez pewien czas ciężko chorował. Po wyzdrowieniu próbował wrócić do dawnego trybu życia i nawet postanowił wstąpić w szeregi rycerskie, lecz tajemniczy wewnętrzny głos kazał mu zmienić decyzję. Wkrótce po mieście zaczęły krążyć wieści o jego osobliwym zachowaniu. Podobno oddał swe kosztowne szaty rycerzowi, który popadł w tarapaty finansowe i pozostał prawie bez ubrania. Odwiedził też jakoby miejscowe leprozorium i bratając się z jego mieszkańcami ucałował gnijące ręce jednego z chorych.
Przełom nastąpił, kiedy pewnego dnia, będąc na wsi, zatrzymał się na wzgórzu przy bardzo zniszczonej kaplicy św. Damiana. Choć opiekujący się nią wiekowy ksiądz nadal mieszkał w pobliżu, ściany waliły się, a wśród płyt chodnikowych rosły chwasty. Pod wpływem impulsu Franciszek wszedł do środka i klęknął przed ołtarzem. Wzrok jego przykuł pomalowany drewniany krucyfiks, który wisiał przed nim. Ten typowo bizantyjski krzyż, teraz przechowywany w Bazylice św. Klary w Asyżu, jest zupełnie pozbawiony realizmu, Jezus na nim ma szeroko otwarte oczy, jakby żył, choć li go bok jest już przebity włócznią. W tamtym momencie Franciszkowi wydało się, że Chrystus ożył i przemówił do niego, prosząc, by odnowił kaplicę, która popadła w ruinę.
Gdy Franciszek wyszedł z kaplicy, wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie oddał staremu księdzu, opiekunowi przybytku, a potem wrócił do składu ojca w Asyżu. Tutaj wziął najlepsze sztuki sukna i sprzedał je, sprzedał również swego konia w pobliskim Foligno. Następnie wrócił pieszo do kaplicy św. Damiana (przeszło 20 km), uzyskaną sumę pieniędzy znowu wręczył staremu księdzu i został z nim.
Ojciec Franciszka wpadł we wściekłość, gdy wrócił do domu i usłyszał, co zrobił syn. Dowiedziawszy się, gdzie przebywa, pojechał konno do św. Damiana, by odzyskać stracone pieniądze. Ale Franciszka tam nie zastał. Zapewne, uprzedzony, zniknął. Po miesiącu ukrywania się Franciszek spokojnie wrócił do Asyżu, ku zdumieniu wszystkich w łachmanach, potargany, bez pieniędzy, które zabrał; zaczął nawet żebrać. Widząc to, mieszkańcy miasta szyderczo zaczęli go przezywać pazzo, pazzo - szalony.
Tego było już za wiele dla dumnego Piotra Bernardone. Po wielu gwałtownych rozmowach z synem doszedł do wniosku, że ponieważ to Kościołowi Franciszek dał tyle jego pieniędzy, niech więc Kościół je zwróci. Dlatego też poprosił gwałtownego i lubiącego luksus biskupa Gwidona, by ten powołał specjalny sąd, który ostatecznie rozstrzygnąłby spór pomiędzy nim a synem.
Pewnego chłodnego dnia roku 1206 Franciszek został wezwany do stawienia się na dziedzińcu Pałacu Biskupiego, znajdującego się przy istniejącym do dziś Piazza Santa Maria Maggiore. Tam właśnie miało się odbyć publiczne przesłuchanie. O ustalonej godzinie zebrał się wielki tłum mieszkańców Asyżu. Franciszek przyszedł punktualnie, ubrany jak przystało na syna bogatego kupca sukiennego, trzymając mieszek z pieniędzmi zawierający sumę, jaką ofiarował na kaplicę św. Damiana. Biskup Gwidon, pewien, że Franciszek zamierza wyrazić skruchę, przemówił do niego łagodnie, prosząc, by oddał ojcu pieniądze, których przecież nie miał prawa wydać. Lecz Franciszek bez słowa podał mieszek ze złotem i zniknął w bocznych drzwiach. W kilka dni później wrócił, trzymając przed sobą szaty, które przedtem miał na sobie. Z niezwykłą pewnością siebie przemówił do zebranych:
„Słuchajcie wszyscy! Dotąd nazywałem Piotra Bernardone swoim ojcem. Ponieważ teraz zamierzam służyć Bogu, oddaję mu pieniądze, z powodu których tak się gniewał, i całe moje ubranie, jakie mam od niego. Odtąd będę mówił «Ojcze nasz, któryś jest w niebie », a nie Ojcze mój, Piotrze Bernardone...”
Potem tobołek z ubraniem rzucił ojcu pod nogi i stanął nagi wobec zebranych, co tak zmieszało biskupa, że okrył go swoim bogatym płaszczem (potem skwapliwie mu go odebrano i zastąpiono czymś mniej drogocennym).
Był to niezwykły moment, uwieczniony przez Giotta oraz innych malarzy; Franciszek wyzbył się wszelkich. ziemskich więzów, wierząc, że tylko w ten sposób może zacząć nowe życie, w ubóstwie, które doprowadzi go do Chrystusa.
Choć zdarzenia te ukazują w pewnym stopniu niezwykły duchowy zapał Franciszka i jego psychikę, nadal nie mamy żadnego śladu, który wyjaśniłby początki stygmatów otrzymanych w osiemnaście lat później. Franciszek zebrał wokół siebie towarzyszy, z którymi żył w największej biedzie i którzy stali się zaczątkiem Zakonu Franciszkańskiego. Co jednak wyzwoliło niezwykłe zjawisko na górze Alverna? Na tym etapie dociekań możemy tylko domyślać się sprzyjających czynników.
Elementem, który zdecydowanie wyróżnia Franciszka z grona prawie wszystkich stygmatyków, jest żarliwość, z jaką podchodził on do ubóstwa. Pragnął odciąć się od lubującego się w luksusie materializmu, który jak rakowata narośl toczył współczesny mu Kościół. O tym jak wielkich wyrzeczeń żądał od siebie i swoich uczniów, świadczy poniższy opis jego zimowego pobytu w Rivo Torto pod Asyżem, wkrótce po formalnym ustanowieniu Zakonu:
„W ciemne deszczowe dni, kiedy woda przeciekała przez dziurawy dach szopy, a klepisko z gliny było czarne, lepkie i mroziło boleśnie ich stopy, siedzieli w podartych nędznych szatach, a było ich siedmiu, może ośmiu, i nie mieli nic do jedzenia przez cały dzień. Nie było też ognia, który by ich ogrzał, ani książek do czytania.”
Franciszek poszcząc nie wyrzekał się po prostu upodobań. Powiadają, że podczas któregoś Wielkiego Postu, który spędził na małej wysepce na Jeziorze Trazymeńskim, przez całe czterdzieści dni zjadł zaledwie pół bochenka chleba. Nawet zakładając, że przesadzono, tak niebezpiecznie długo trwające umartwienia mogły znacznie obniżyć jego odporność na infekcje. Choć trudno dziś ustalić jakiego rodzaju była jego choroba podczas uwięzienia w Perugii, oraz związane z nią następstwa, z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że cierpiał na czwartaczkę — malarię z gorączką, której ataki powtarzają się co trzy, cztery dni.
Niektóre choroby, których z pewnością nabawił się w Italii, już w 1214 roku zmusiły go do przerwania wyprawy ewangelizacyjnej do Maroka. Sześć lat później, po powrocie z Egiptu, gdzie próbował nawracać muzułmanów, zaczął cierpieć — jak to nazwali jego biografowie — na egipskie zapalenie oczu, powodujące uporczywe bóle. Istnieją zapisy świadczące o tym, że jeszcze w następnym roku nie wyleczył się całkowicie z zimnicy, a w 1224, w roku swojej stygmatyzacji, jak pisze biograf Franciszka św. Bonawentura:
„Zaczął cierpieć na różne dolegliwości, miał tylko jedną kończynę wolną od bólu. W końcu, z powodu przewlekłych i długotrwałych chorób jego ciało zostało wyniszczone do takiego stopnia, że została z niego skóra i kości.”
Trzeba też pamiętać, że w czasie, gdy zdrowie Franciszka było w opłakanym stanie, podjął się on dodatkowych wyrzeczeń podczas postu na górze Alverna, nadal odmawiając najdrobniejszych choćby wygód, jakie próbował mu zapewnić Orlando. Możemy zatem zapylać. czy wszystko to miało duchowy lub psychologiczny wpływ na spontaniczne objawienie ran na jego ciele? A może sam zadał sobie te rany, chcąc się dodatkowo umartwić i w ten sposób całkowicie upodobnić do Jezusa Chrystusa?
Z pewnością należy wziąć pod uwagę, iż wraz z fascynacją cierpieniem Jezusa — w czasach Franciszka dawano temu wyraz w sztuce i literaturze — w średniowieczu rozwinęło się zamiłowanie do wystawiania specjalnych sztuk pasyjnych, jak też do ekshibicjonistycznych iktów samookaleczenia. W dalekiej Anglii kilku ówczesnych kronikarzy zanotowało ciekawy przypadek, który wydarzył się w 1222 roku, a więc na dwa lata przed tym, zanim Franciszek otrzymał swe stygmaty. Młody człowiek stanął przed Radą Miejską w Oxfordzie, ponieważ, jak zapisano w
Dunstable Arnals:
„... uczynił się Chrystusem i... przebił sobie ręce i stopy.”
Istnieje też inne, niezależne od tamtego świadectwo Thomasa Wykesa, kronikarza pracującego w tym właśnie klasztorze, gdzie mieściła się Rada Miejska Oxfordu. Zapisał on, że młody człowiek: ukrzyżował się... twierdząc, że jest Synem Bożym i Odkupicielem świata. Wyrokiem Rady został wtrącony do więzienia, gdzie zamknięto go do końca życia.”
Z tej i następnych wzmianek, znajdujących się w
Chronicie of England Brata Johna Capgrave'a, augustianina, wynika, że ten młody człowiek celowo przebił sobie dłonie i stopy, tak jak przebija się dolne płaty uszne, by nosić kolczyki, i że przy lada okazji przybijał się do krzyża tylko po to, by robić z siebie widowisko.
Nie można wykluczyć, że w takim religijnym klimacie św. Franciszek, oczywiście bez świadomego oszustwa ze swej strony, w stanie oszołomienia spowodowanego długotrwałym postem, sam zadał sobie rany ukrzyżowania. Zważywszy jednak na jego niewątpliwą świętość, którą poświadczyła kanonizacja w dwa lata po śmierci, rany te mogły być także cudownym darem Boga. Przecież od śmierci Franciszka aż po nasze czasy pojawiły się dosłownie setki stygmatyków.
*