Archeolog George Michanowsky jako teren swych wypraw naukowych obrał Południową Amerykę. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem niedostępne dżungle i równie niedostępne górzyste obszary wielu krajów tej części świata stanowią prawdziwy raj dla badacza — są wprost usiane tajemniczymi budowlami — i jeszcze wiele pokoleń archeologów będzie tu miało dość pracy. Niemalże trudno dzień tu przeżyć, by nie natrafić na jakąś zagadkę, która po rozwikłaniu może stać się prawdziwą sensacją. Poza oczywistą korzyścią dla nauki przyniesie wówczas sławę badaczowi i, co nie jest bez znaczenia... pieniądze na kolejne wyprawy, które kosztują niemało.
Boliwia
W 1956 roku George Michanowsky wybrał się do Boliwii. Jak przystało na archeologa, bardziej się zajmował tym co znajdował w ziemi, śladami dawno minionej cywilizacji, niż usianym gwiazdami niebem. Nawet wówczas nie podejrzewał, że jego wyprawa będzie miała związek z astronomią, którą się zresztą niezbyt interesował, po prostu, jak każdy, kto wędruje po bezdrożach, korzystał czasem z pomocy gwiazd, by nie zabłądzić. A gdyby... gdyby wiedział więcej o tej, odległej co prawda od jego zainteresowań dziedzinie wiedzy, natychmiast zrozumiałby to, co wówczas zobaczył, i to bez niczyjej pomocy. A oto co zobaczył...
Pewnego dnia z wielkim zdziwieniem spostrzegł gromady miejscowych Indian, którzy zewsząd zmierzali ku jakiemuś miejscu. Wypytywał mijające jego obóz szczepy, skąd i dokąd wędrują, a także w jakim celu. Odpowiadali mu, że na doroczne wielkie święto, niektórzy, jak zrozumiał, musieli przebyć po bezdrożach nawet setki kilometrów. Ciekawość badacza zwyciężyła, porzucił swe obozowisko, w którym właśnie odgrzebywał jakieś pradawne ruiny i ruszył w ślad za Indianami.
Po uciążliwej wędrówce dotarł do celu — zdążył w samą porę na kilkudniowe hulanki i swawole. Indianie pili na umór, jakby lada chwila miał nastąpić koniec świata, tańczyli, śpiewali, aż wreszcie ich chęć do zabawy wygasła i zgromadzone tysięczne tłumy ruszyły z powrotem do swych wiosek.
Niestety, nikt z ucztujących nie potrafił powiedzieć, dlaczego przychodzi właśnie o tej porze roku do tego miejsca z pokaźnymi zapasami jadła i trunków. Tak robili ojcowie, dziadowie, pradziadowie i nikt już nie mógł nawet w przybliżeniu określić, kiedy się to zaczęło. Mówili tylko, że „od zawsze” gromadzą się przy „mutun” — co w ich języku oznaczało „bardzo gorący kamień”.
Istotnie hulanki odbywały się przy wielkim płaskim kamieniu, na którym przed wiekami ktoś wykuł dziwny rysunek — sześć różnej wielkości kółek rozmieszczonych zupełnie nieregularnie. Nasz archeolog bezskutecznie próbował dopytać się co one oznaczają. Poprzestał więc na skrupulatnym skopiowaniu rysunku w swoim dzienniku i powrócił do przerwanych na kilka dni wykopalisk, odkładając wyjaśnienie zagadki na później.
Andy - Boliwia
Owo „później” nastąpiło dokładnie po szesnastu latach, w 1972 roku. Wtedy to bowiem astronomowie ogłosili w poczytnym tygodniku „Time” apel do wszystkich podróżników, którzy kiedykolwiek byli w krajach leżących na południowej półkuli, z zapytaniem czy ktoś nie spostrzegł prehistorycznego rysunku przypominającego gwiazdozbiór.
Badania astronomiczne wykazały, że przed 11 tysiącami lat na południowym nieboskłonie wydarzyło się rzadkie, piękne i budzące grozę wydarzenie — wybuch gwiazdy, tak zwanej supernowej.
Przez jakiś czas musiała ona świecić w nocy niemal tak jasno jak księżyc, ba, nawet była widoczna w ciągu dnia, co się zwykłym gwiazdom nie zdarza, chyba że w czasie zaćmienia słońca.
Astronomowie podali, że według ich obliczeń ta gwiazda supernowa powinna znajdować się w obrębie gwiazdozbioru Vela, czyli Żagla. Michanowsky od razu przypomniał sobie rysunek, który znalazł na mutun i porównał go z mapą niebios. Wszystko się naraz zgodziło. Cztery małe kółeczka — to gwiazdozbiór zwany Fałszywym Krzyżem dla odróżnienia od słynnego Krzyża Południa. Jedno większe — to jedna z gwiazd należąca do konstelacji Kilu, zaś największe, szóste — to właśnie niewidoczna już dziś na nieboskłonie supernowa. I tyle lat ta zagadka porastała kurzem w dawno odłożonym na półkę notesie!
Konstelacja Żagla
Michanowsky natychmiast podzielił się swymi spostrzeżeniami z NASA (Narodowym Zarządem Lotnictwa i Astronautyki). W ciągu niewielu dni uzyskał fundusze na zorganizowanie wyprawy, w której miał jeszcze raz obejrzeć mutun, i ponownie wypytać Indian. Badania przyniosły nadspodziewanie dobre wyniki i całkowicie potwierdziły przypuszczenie, że przyczyną dorocznego święta była supernowa, która rozbłysła przed 11 tysiącleciami. Nic więc dziwnego, że nawet najstarsi ludzie nie pamiętali, na czyją cześć urządzają hulanki.
Michanowsky skrupulatnie wypytywał Indian o nazwy różnych części nieboskłonu. Ci, którzy mieszkali na płaskowyżu w pobliżu świętego miejsca, wskazywali konstelację Fałszywego Krzyża, która właściwie nie wyróżnia się niczym szczególnym wśród miliardów migocących gwiazd i mówili, że jest to „Lakha Manta”, czyli „Brama Piekieł”. Inni, mieszkający w okolicach położonych niżej, nazywali ten punkt na nieboskłonie „miejscem, w którym zginął Niebiański Struś”. Według ich mitologii tam właśnie ów święty ptak został rozszarpany przez dwa wściekłe psy. Zaiste musiało to być wspaniałe widowisko, jeśli prymitywne ludy zapamiętały je przez tyle tysiącleci. Przecież działo się to znacznie wcześniej niż powstała jakakolwiek znana nam cywilizacja. Nie śniło się wówczas jeszcze nikomu o Chinach, miało minąć kilka tysięcy lat, zanim powstały piramidy egipskie, a po Europie chodziły sobie, jakby nigdy nic... mamuty.
A gdzie teraz przebywa George Michanowsky? Zaraził się bakcylem astronomii i szuka dalszych wizerunków tej supernowej. Przemierza górskie ścieżki pasma Kordylierów, zagląda do każdej napotkanej jaskini, bowiem wysoko w górach wybuch gwiazdy powinien być w rozrzedzonym powietrzu jeszcze lepiej widoczny. Jeśli tylko byli tam jacyś ludzie, powiada, musieli go uwiecznić na skale. Cóż, inny materiał nie wytrzymałby próby czasu, to przecież aż 11 tysięcy lat!
*