Buddyści Polscy
Medytują latami. Szukanie w sobie Buddy może zabrać życie, a nawet kilka. Chodzi o to, żeby nie stracić ani chwili
Do warszawskiej Stupa House schodzą się na piątkową medytację praktykujący Diamentowej Drogi, Związku Buddyjskiego Karma Kagyu, którzy trzy razy w tygodniu odrywają się od codziennych zajęć, ćwicząc umysł wspólną medytacją. Bo w grupie wytwarza się coś w rodzaju pola mocy.
Edyta Gietka – Gdzie jest teraz Edyta sprzed pięciu lat?
– Nie wiem.
– A gdzie jest ta, która będzie o pięć lat starsza, skoro przyszłość jeszcze się nie wydarzyła?
– ...
– A gdzie jest to coś, co teraz mówi?
Niepewnie kładę palec na okolice serca, ale już wiem, że to tylko palec położony na niebieskiej koszulce. Kilkoma takimi pytaniami Berndt, nauczyciel buddyjski, który przyjechał do Polski z Austrii, obalił całą moją kartezjańską filozofię istnienia. Oprócz poczucia ja od Berndta najbardziej różni mnie czas. Ale choć dla niego jest iluzją tak samo jak ego, to ja mam przed sobą tylko jedno życie. Potem niczego już nie skoryguję. On ma wiele szans.
Do warszawskiej Stupa House schodzą się na piątkową medytację praktykujący Diamentowej Drogi, Związku Buddyjskiego Karma Kagyu, którzy trzy razy w tygodniu odrywają się od codziennych zajęć, ćwicząc umysł wspólną medytacją. Bo w grupie wytwarza się coś w rodzaju pola mocy. – Pytanie, kim jesteś, to dobry rebus na wiele lat praktyki – wtrąca się Jasiek Wójcik, analityk finansowy.
Podobnych są tysiące. Na przykład: kiedy obudzisz się z tej rzeczywistości, to już nie będziesz czymś, tylko będziesz wszystkim. Trudno zrozumieć tyle abstrakcji naraz. Może dlatego w sandze, grupie medytacyjnej, która zbiera się na Woli, otacza mnie tylu analityków, informatyków, prawników. Z odpowiednim wykształceniem, IQ i chyba odpowiednim portfelem, skoro budowa niewykończonej jeszcze Stupy wymaga darowizn i składek członkowskich. Większość to ludzie z biurowców. Zupełnie inni od rozpoetyzowanej młodzieży, która 25 lat temu przemycała buddyzm do prywatnych domów, kontestując rzeczywistość. I choć opowieści o czcigodnym Karmapie, mistrzu duchowym, którego XVI wcielenie umarło w 1982 r. i odrodziło się po dwóch latach w Karmapie XVII, dla ścisłych umysłów brzmią jak klechdy, ich zafascynowały właśnie logiką.
Karmapa w sierpniu przyjedzie do Polski. Każdy daje, ile może, żeby wyszykować ośrodek na jego przyjazd, żeby widział, że buddyzm w Polsce pulsuje. Ale to buddyzm zupełnie inny niż w kinie. Ani mnisi, ani surowy. Nikt nie biega w pomarańczowych szatach ani nie delektuje się ziemniakami z curry. Chociaż zaprzeczają, gdy posądzam ich o hipisowskie pójście na łatwiznę, w którym nie ma ograniczeń, nic nie trzeba obiecać ani porzucić. Dziś mam dom, jutro jestem z kimś innym... Dla niewtajemniczonego brzmi to tak, jakby płynęli falą w oceanie bierności (fala na oceanie jest ulubioną metaforą Diamentowej Drogi na iluzję wszystkich rzeczy). – Niektórzy wolą wierzyć w boga, który jak dobry tata wszystko za ciebie załatwi. Ale to nie jest wiara w jakikolwiek logiczny system – dyskutuje Jasiek. – Logika jest w przyczynie i skutku. Jeśli się uczę za młodu, znajdę pracę. Gdy medytuję, odkrywam Buddę w sobie. To życie na własną odpowiedzialność. Może dlatego ludzie się boją zobaczyć Buddę w sobie...
Trudno ich zliczyć, bo właściwie nie ma definicji, kiedy zostaje się buddystą. Diamentową Drogę wybrało w Polsce blisko 5 tys. poszukujących swojej ścieżki. Ale to tylko jedna z wielu ścieżek. Tybetańska. Żadna ze sobą nie konkuruje, bo wszystkie w ostateczności prowadzą do oświecenia. Ania Cieplińska, dyrektor finansowy, już od 14 lat oczyszcza diament swojego umysłu. Każdy ma ten diament. Ale zaniedbany. – Ubłocony przywiązaniem lub niechęcią. Do rzeczy, ludzi, uczuć, wyobrażeń – tłumaczy Berndt.
Jednak nie potrafię zrozumieć, dlaczego on, nauczyciel buddyjski, który przyjechał do Polski, bo zakochał się w Ani, mówi o świecie jak o lustrze, w którym zmieniają się obrazy, a miłość jest jednym z nich. Tylko lustro samo w sobie jest rzeczywiste. Czy można się naprawdę zakochać z poczuciem iluzji? Pustki doskonałej? – Im mniej obaw i oczekiwań, tym lepiej. Buddyzm daje dystans do zjawisk, które są jak fala na oceanie, i wiedzę, że nie można nic zatrzymać na siłę – Berndt patrzy na Anię. – Zresztą tu i teraz jest wtedy bardziej intensywne.
Ze ścian sali, za którą zostało kilkadziesiąt par butów, na słowiańskie rysy siedzących na matach spoglądają skośnoocy Buddowie. Ludzie przesuwają w palcach koraliki mali, wymawiając niezrozumiałe sylaby. Ktoś z sali niskim tonem nadaje rytm recytacjom. Dziś medytacji nie prowadzi Marcin. Jest gdzieś w Polsce z wykładami. Ale nie nawraca. Marcin tylko daje ofertę.
Budda to ja
Marcin Barański, 33-letni pracownik firmy telekomunikacyjnej, umysł ścisły, w buddyzmie zobaczył inżynierską metodę: zrealizujesz to – doświadczysz tego. Dlatego co dzień o 6.30 siada przed domowym ołtarzykiem, na którym leży mala zapakowana w foliowy woreczek. Miał ją dostać pewien lama, ale zmarł w ubiegłym roku. Da więc wtedy, gdy lama się odrodzi.
Przez tę poranną godzinę Marcin kłania się przed Buddą w sobie, po to by osiągnąć realne poczucie, że nie jest tylko ciałem. Ludzie wszystkiego się boją, bo myślą, że są uwięzieni w ciele. Dopiero gdy Marcin przestanie się z nim identyfikować, opanuje świadome umieranie i w chwili śmierci będzie mógł opuścić ciało przytomnie, unikając złych odrodzeń, np. jako zwierzę albo w czasach, gdy jeszcze nie pojawił się Budda. – Życie i śmierć są jak sen. We śnie umiesz czasem bawić się tym, co ci się śni – tłumaczy. Przeciętny człowiek, który nie pracuje w ten sposób, ma jedną szansę na dziesięć urodzić się znów w ludzkim ciele.
Danusia i Marcin nie mają ślubnej fotografii. Nie było nawet obrączek. Obiecali przed lamą, że będą parą tak długo, jak długo będą się kochać. Nie jest wykluczone, że na zawsze. W świetle polskiego prawa (w przeciwieństwie do Danii) ten ślub nic nie znaczy. Ale nie znaczy też, że w Diamentowej Drodze chodzi o rozpasanie seksualne, jak Marcin czytał w niektórych gazetach. – Bez papierka bardziej się na siebie uważa – patrzy na Danusię, której mocno katolicka część rodziny odchorowała ten ślub. „Cierpię, że nie będzie cię w królestwie bożym”, napisała Danusi ciotka, zakonnica z Częstochowy. A ona nie umiała ciotce wytłumaczyć, że wcale nie chce być w królestwie.
Wszyscy w Diamentowej Drodze niebezpiecznie dużo mówią o mistrzu. Gdy odwiedza Polskę Duńczyk, Ole Nydahl, lama z Zachodu, sale wykładowe wypełniają się po brzegi tysiącami zainteresowanych. Wielu „załapuje”. Ole fascynuje i pociąga. – Ole wie – powtarzają ludzie. Choć pachnie to sekciarstwem, Marcin, nazwany „Oceanem Aktywności” (Ole nadaje też tybetańskie imiona wedle cech charakteru), zaprzecza: – Nauczyciela się nie czci, tylko naśladuje, by rozpoznać doskonałość w sobie. Po porannej medytacji Marcin, buddyjski nauczyciel, który jeździ z wykładami, dając ludziom duchową ofertę, idzie do szklanego biurowca, gdzie jest przedstawicielem handlowym. Bo wcale nie chce założyć mnisich klapek i oddać wszystkiego, co ma. Chce jedynie poinformować ludzi, że Buddów można spotkać tylko tu i teraz. Trwała radość jest w zasięgu umysłu.
Zazen, czyli siedzenie
„Jeśli czujesz gotowość, możesz zapisać się na odosobnienie grupowe. Na początku proponujemy zazen weekendowe. Lipiec – sześciodniowe sesin. Doba 70 zł. Zgłoszenia na formularzach”, informacje o odosobnieniach i kursach medytacyjnych w warszawskim ośrodku japońskiego zen Bodhidharma poszukujący sensu mogą znaleźć w Internecie. Ale to nie misjonarstwo. Przychodzi ten, kto szuka. Jeśli jego karma tu go przywiodła, zostaje.
Zdjęcie na ołtarzu w ascetycznym zendo przypomina, że w Rochester zmarł właśnie Philip Kapleau, autor książki „Trzy filary zen”, która dla praktykujących zazen, czyli siedzenie, jest najważniejszym podręcznikiem. O godz. 16.00 ludzie zajmują miejsca na matach we właściwych pozycjach, m.in. w japońskiej seidza (pośladkami na piętach). Nieruchomo, co ułatwia uspokojenie umysłu, bo umysł i ciało to jedno. Twarzą do białej ściany. Trzy uderzenia w inkin (dzwonek w kształcie misy) oznaczają początek medytacji. Pierwsza runda. Już nie należy się ruszać.
W absolutnej ciszy słychać przełykanie śliny i oddech. Ważne, żeby doświadczać go jak najpełniej. Liczenie oddechów do dziesięciu. Wdech – jeden, wydech – dwa. Myśli przychodzą i odchodzą, ale nie należy się na nich zatrzymywać. Jeśli na chwilę rozproszy odgłos ulicy, liczenie wraca do jeden. I od nowa... Ból w kolanach i swędzenie pod nosem czują chyba wszyscy, ale tylko mnie to rozprasza. Oni skupiają się na tu i teraz trzy razy po 35 minut. Biegają mi źrenice. Co robi Daria? Ile jeszcze do końca? Nie słychać tykania. Zegar rozpraszałby w tej ciszy. Brązowe szaty też są po to, aby nie rozpraszać. „Ta chwila powstaje z Umysłu, ta chwila sama jest Umysłem”, brzmią surowo niskie tony mormoranda.
Zazen to wersja duchowa dla zrównoważonych. Niespokojna psychika może się przestraszyć tego, co w sobie zobaczy. Dlatego Magda, z wykształcenia psycholog, która od czterech lat mieszka w ośrodku, zawsze daje formularz do wypełnienia: jakie bierzesz leki, czy nie masz psychozy. Trzeba uważać, żeby nie zdarzały się niespodzianki. Magda, choć zaczyna każdy dzień godzinnym siedzeniem przed ścianą, też ma swoje kryzysy. Nie jest dobra w radzeniu sobie z bólem na macie. Ale przecież trudno jest się przebudzić tak od razu.
Daria, którą w buddyzmie pociągnęła odpowiedzialność za własne życie, mieszka w ośrodku od niedawna. Siedzi na bosaka, mimo że ja trzęsę się z zimna, ale koncentracja to wysiłek. – Jeśli zen nazwać religią, jest to religia doświadczenia – próbuje wytłumaczyć mi zen. – Tak jakbym czytała ci książkę kucharską. Sama musisz ugotować i zjeść.
Plecami do Darii, po drugiej stronie zendo, jednoczy się z umysłem Zbyszek. Najważniejsze, żeby przekroczyć to bycie w relacji do różnych względnych ról: Zbyszek syn, Zbyszek mężczyzna, Zbyszek bezrobotny, który przyjechał dziś z małej mieściny pod Warszawą na rozmowę kwalifikacyjną. Nie wyszła i zaraz po sesji wsiada do pekaesu dalej żyć na garnuszku rodziców. Kolejna rola – Zbyszek w Mławie, odbierany trochę jako dziwak. Te wszystkie role określające ego Zbyszka są przecież względne. Ale nie ucieka od siebie. Najpierw musi zbudować mocne ego, żeby potem je rozbić. Dlatego siedzi. By zostało w nim tylko to, co jest naprawdę – czysta natura Buddy. Bycie tu i teraz.
Jeszcze długo po sesji Zbyszek słyszy tamtą ciszę. – To tak, jakby niememu przyśnił się sen... – próbuje mi opowiedzieć swój buddyzm.
Choć u siebie obok skośnookiego posążka postawił obraz „Jezu, ufam Tobie”, nie chce pośredników w kontakcie z absolutem. Zbyszkowi chodzi o własny wysiłek. Tylko że z tym wysiłkiem też trzeba uważać. Gdy odbył siedmiodniowe sesin (15 rund dziennego siedzenia po 35 min), był dumny ze swojego ego. A to nie tędy droga. Duma też jest przeszkodą. To prawda, nie jest jedynym 35-letnim samotnikiem, który siedzi w zen. Może tacy jak on chcą czegoś więcej? A może życie polega na poszukiwaniu?
Śmierć to największe złudzenie
Niemal po drugiej stronie torów w Falenicy inny skośnooki Budda oświeca drogę polskim wyznawcom. Koreański. Kilkadziesiąt osób, które przyjechały do świątyni Zen Kwan Um na niedzielne medytacje, zajmuje miejsca w kwadracie sali Dharmy. To smutny dzień. Ceremonia pogrzebowa o korzystne odrodzenie Andrzeja, który był szwagrem kogoś z grupy. Ale smutek jest inny niż chrześcijański. Przecież oni już wiedzą, że ciało jest jak pożyczony samochód. Nie oddajesz, ale wymieniasz.
– Strona 17 – podpowiada Mariusz. Szelest kartek. Gate, gate, paragate... Śpiew na niskim tonie trwa długo. Ale ciąg koreańskich sylab zapisanych w sanskrycie większość zna na pamięć. Widać, że nie są nowi. Trzeba śpiewać od dawna, by niezrozumiałych dźwięków nie śledzić na kartce. Bo nie trzeba rozumieć. – Płacz to tylko przywiązanie do największego złudzenia. Do śmierci – Andrzej Piotrowski, nauczyciel Dharmy, a poza statusem duchownego masażysta, który z zen zetknął się w grupie teatralnej Starej Prochowni, wygłasza pogrzebową mowę. – Śmierć jest jak woda. Gdy temperatura spada, mówimy: umarła woda, urodził się lód. Gdy lód się rozpuści, rodzi się woda. A kiedy ją podgrzejemy – urodziła się para. Czy zmienia się H2O?
Ryż z warzywami na stypie po zmarłym je się w tej samej miseczce, z której chwilę wcześniej jadło się wegetariańską zupę. – Dlaczego jesz codziennie? – Andrzej odrywa mnie od jedzenia dziwacznym pytaniem. Ale nie podpowie. Nie chce być oszustem i sprzedawać mi wody z rzeki, w której stoję. Muszę sama. Na tym polega buddyzm.
Aleksandra Porter do miseczki wlewa jeszcze wodę. Okręca ją kilka razy i wypija.
Czas miłości, czas cierpienia
Aleksandra Porter, Ji Do Poep Sa Nim („Wskazująca Drogę”), jedna z siedmiu w Europie nauczycielek koreańskiego zen i opat tutejszej świątyni, jest piękną kobietą, byłą tancerką krakowskiego baletu. Wiele lat temu jako praktykująca katoliczka modliła się w chłodnych kościołach, prosząc Boga o oświecenie. – Aż Bóg mnie wysłuchał – patrzy na portret niepozornego człowieka z żółtą twarzą. Spotkanie Dae Sa Soen Nima, który w 1978 r. przyjechał do Polski, to największe wydarzenie w jej życiu. Został mistrzem Aleksandry. W Przegorzałach pod Krakowem zawiązała się grupa. „Jest czas, aby być z przodu, czas, aby pozostawać w tyle”, recytuje ulubiony buddyjski kongan. 16 lat temu zamieszkała w ośrodku z mężem. Rozstali się niedawno. – Czy jasny umysł pozwala wtedy myśleć jasno i absolutnie? Nie wyrywać sobie włosów z głowy? – pytam, co wtedy dzieje się z teorią.
– Gdy myślimy: „Istnieje cierpienie”, zamiast: „Ja cierpię”, nie możemy już więcej zostać zranieni – odpowiada bez emocji. – Jest czas szczęścia. Ja je miałam. Gdy zaakceptujesz, że co nie jest trwałe, przemija, stajesz się wolny.
Dlatego Ji Do Poep Sa Nim nie wyrywa włosów z głowy. Choć na pewno jej, która wiedzę czerpała z książek, jest trudniej niż Aleksowi. 16-letni syn Aleksandry nie zna innego życia niż rytm ośrodka. Nauczył się zen jakby naturalnie. Zdawała sobie sprawę, że takie wychowanie dziecka jest eksperymentem, ale się udało. Aleks, choć nie musi żyć tutejszym dzwonkiem, wstaje i sam robi pokłony przed wyjściem do szkoły. A między pokłonami jest normalnym nastolatkiem, który świetnie gra na perkusji i umie odciąć się rówieśnikom, gdy krzyczą za nim: – Budda! – Skoro widzisz we mnie boga... – powiada.
W Zen Kwan Um w Falenicy mieszka na stałe tylko kilku wyznawców. Ale zen wcale nie uwalnia ich od spięć. Wszyscy idą do pracy gdzieś na zewnątrz i ze swoich iluzorycznych światów przynoszą złudne poglądy, emocje, wrażenia. A tu trzeba stosować ścisłe reguły: 5 rano – pobudka. 5.15 – 108 pokłonów (dokładnie tyle, ile Budda zostawił ksiąg). 5.45 – śpiewy. 6.20 – siedzenie w zen trzy razy po 30 minut. 22 – cisza nocna. A w międzyczasie, gdy jest czas mycia naczyń, należy po prostu myć naczynia, w czasie siedzenia po prostu siedzieć. – Nic szczególnego, ale to trudne. Ludzie nie umieją być tu i teraz. Jak idą, już myślą o siedzeniu – zauważa Aleksandra, która dziennie robi 500 pokłonów. Klęka, opiera dłonie na macie, twarzą dotyka podłogi. Chwila bezruchu. Następny pokłon. Następny. Im więcej pokłonów, tym bardziej przytępione ego.
Do Budddy przez Grabnik
Od rana zjeżdżają do Grabnika, maleńkiej wioski na uboczu Jaktorowa pod Warszawą, ustawiając się w kolejkę, by opłacić co łaska dzisiejszą ceremonię z udziałem tybetańskiego mnicha. Turyści Dharmy. Młodzi, pogubieni, poszukujący. Kogoś rzuciła dziewczyna i zrozumiał, że pięć lat żył jej życiem, a nie swoim. Ktoś ma już dość drapieżnej energii, której doświadczył, poszukując pracy. Inny przyjechał nauczyć się skupiać, a to trudniejsze niż wtedy, gdy w telewizji leciały tylko radzieckie filmy. Ktoś zobaczył plakat na mieście i ma „drajw”, żeby to w końcu zrobić. Szukają filozofii, religii, stylu życia. Jeśli duchowość funkcjonuje na zasadzie oferty, z całą pewnością na buddyzm jest zapotrzebowanie.
Dla kilkudziesięciu osób droga do „oświeconego umysłu” prowadzi przez klasztor w Grabniku, gdzie Waldemar Zych jako lama Rinczen (jeden z nielicznych tybetańskich nauczycieli polskich) sprawuje funkcję rezydenta. Postawny mężczyzna założył dziś tybetańskie szaty. Ale suknia jest rozcięta z boku na znak, że po dziesięciu latach (w tym czterech i pół w odosobnieniu) zwrócił ślubowania mnisie. Może mógłby sobie poradzić z seksualnością, ale skoro mistrz kazał mu nauczać świeckich, traciłby dużo energii, płynąc pod prąd własnych pożądań. Ożenił się z Agnieszką.
Ale już powinnam wyłączyć dyktafon. Wśród wschodnich dekoracji świątyni młody chłopak w koszulce Big Star klęka właśnie przed tybetańskim mnichem siedzącym na katafalku. Obcięty kosmyk włosów pojedzie do świętych miejsc w Tybecie. To ceremonia schronienia, buddyjski chrzest. Chłopak ma wypieki na twarzy. W tym czasie tuż obok klasztoru, tam gdzie widać z okien dach w zaroślach, jeden z polskich wyznawców Buddy kończy czteroletnie odosobnienie. Lama Rinczen, który raz dziennie nosi mu posiłki, twierdzi, że po takim byciu z własną ciszą szlachetnieją rysy.
Do Polski dotarły dwa nurty buddyzmu: tybetański i zen, który rozwinął się w Japonii i Korei. Wyobrażanie Buddów jako form osobowych to główna praktyka tybetańskiej tradycji. Zen jest siedzeniem i oczyszczaniem umysłu. Większość szkół została zarejestrowana w latach 80. w Urzędzie do Spraw Wyznań jako stowarzyszenia religijne. Największym jest Polska Unia Buddyjska, która reprezentuje interesy należących do niej związków wobec państwa i innych wyznań. Zdaniem lamy Rinczena, przewodniczącego rady unii, ceremonię schronienia przyjęło ok. 15 tys. Polaków.
Słowniczek terminów buddyjskich
Bodhisattwa – istota o wielkim współczuciu, która obiecała wyzwolić wszystkie istoty od cierpienia.
Karma – prawo przyczyny i skutku, zgodnie z którym przeżywamy świat odpowiednio do naszych wcześniejszych działań oraz wrażeń nagromadzonych w umyśle.
Dharma – nauki Buddy.
Karmapa – pierwszy świadomie odrodzony lama Tybetu. Głowa szkoły Karma Kagyu.
Kongan – w nauczaniu zen to paradoksalna formuła pytań, ucinająca intelektualne spekulacje.
Lama – dosł. najwyższa zasada, tytuł doświadczonego nauczyciela buddyjskiego. Bez niego uczeń nie ma klucza do najwyższych nauk.
Mala – różaniec buddyjski, składający się najczęściej ze 108 koralików, służący do liczenia mantr.
Oświecenie – pełny rozwój umysłu. Pierwszym etapem jest uwolnienie się od wiary w trwale istniejące ja.
Stupa – budowla będąca symbolem oświecenia.
Zazen – dosł. siedzące zen. Fundamentalna metoda praktyki zen – siedzenie.
Edyta Gietka - Przegląd - 2004