Hestia i Westa
Hestia, rodzona siostra Zeusa, to bogini pradawna, wielka, czysta, dziewicza. Odbierała cześć w każdym domu prywatnym i w świątyni każdego bóstwa, a nawet w siedzibach władz miejskich i państwowych, czyli wszędzie tam, gdzie płonęły ogniska, choćby tylko symboliczne. Albowiem, powiada grecki poeta, właśnie taki dar przyznał jej Zeus w nagrodę za to, że nie wyszła za mąż: ma miejsce pośrodku każdego domu i przyjmuje ofiary. Sama wszakże nigdy nie opuszczała Olimpu, gdzie mieszkania niebian. I choć należała do bóstw najbardziej znanych i szanowanych, często też przyzywanych, nie sławiły jej żadne mity, w żadnych opowieściach nie odgrywała szczególnej roli. Rzadko również wyobrażały jej postać rzeźby i malowidła. Była więc bliska i obecna, a zarazem jakby bezosobowa, nieuchwytna, daleka; czcigodna i niemal przemilczana.
Dlaczego? Odpowiedź zawiera samo jej imię: „hestia” to grecka nazwa ogniska. A więc właśnie ona symbolizowała, uosabiała to wszystko, co łączyło się wtedy i wciąż jeszcze łączy w naszym odczuciu z owym wyrazem: ciepło i światło, bezpieczeństwo i swojskość, dom i więź rodzinna. Czyli to, czego nie da się ująć i wyobrazić konkretnie, a co przecież jest najważniejsze. Podobnie nie sposób wyrazić słowem lub obrazem nieprzemijalności życia rodzinnego, które trwa, jak to dawniej bywało, w ścianach jednego budynku i przekazywane jest z pokolenia w pokolenie na wzór ogniska domowego, co nigdy nie gasło, podtrzymywały je bowiem wierne, czujne i pracowite ręce kobiece; podtrzymywały, choć płomień niekiedy zdawał się zanikać, a żar ledwie się tlił pod popiołem.
Jak dziś pojąć, jak zrozumieć i przedstawić, czym było ognisko greckiego megaronu czy też rzymskiego atrium? W naszej świadomości istnieje ono tylko jako pewna przenośnia odziedziczona po dawno minionych pokoleniach, niemal jak frazes. Mówimy więc: ognisko domowe, kapłanka ogniska, ale coraz rzadziej stykamy się bezpośrednio już nie tylko z nim, ale nawet po prostu z ogniem. Stopniowo i prawie niedostrzegalnie dokonuje się od kilku generacji na coraz szerszych przestrzeniach całego globu ogromna przemiana kulturowa wszędzie tam, gdzie tylko docierają wpływy cywilizacji technicznej: w domach wygasa ogień.
Ten ogień, którego przyjazne płomienie, blask i żar towarzyszyły ludzkości prawdziwie od zarania wieków. W wielu rejonach, krajach i miastach nawet piece kaflowe i kuchenne, nie mówiąc już o kominkach, stają się reliktami i przechodzą dość szybko do kategorii zabytków. Niemal we wszystkich nowoczesnych mieszkaniach ciepło dają żeberka kaloryferów lub urządzenia klimatyzacyjne, płomień zaś widzi się tylko w palnikach gazowych; a i to nie, jeśli dom jest całkowicie zelektryfikowany. Powstają zabawne, dziwaczne problemy: gdzie i jak spalić byle papierek? Oczywiście, wygoda, postęp, oszczędność, zysk pod każdym względem, nie ma popiołu i sadzy, czystość i schludność. Czyż więc mamy się rozczulać nad tym, że trudno nam doznawać owej atawistycznej rozkoszy, jaką dawał sam widok buzującego płomienia, trzask drewnianych szczap, snopy tryskających iskier, nawet jeśli pachnący dym szczypał w oczy? „Nigdy nie zapomnę cudownego zapachu palącej się kory brzozowej i nadzwyczajnego uczucia przytulności i poetycznego poczucia domowego ogniska, jakich doświadczałem co rano, kiedy służba napełniała piece i zapalała drzewo – zwłaszcza w pierwszych dniach zimy, gdy po obudzeniu się ze snu towarzyszyła niespodzianka, niezwykła cisza, jaką śnieg przynosił do miasta. Nagła, czarowna, jak się okazywało – biała cisza! W tych chwilach trzask palącego się drzewa, iskry, aromatyczny i świeży dym – były rozkoszą. Dziś nabrało to dla mnie nowego znaczenia. Dziś ta cisza i te dźwięki, i zapachy są dla mnie elementami symbolizującymi pokój, porządek i bezpieczeństwo”. To słowa Wacława Lednickiego, wspominającego swoje dzieciństwo z lat przed I wojną w Moskwie, kiedy w piecach palono powszechnie drzewem; z paleniem węglem zetknął się on po raz pierwszy będąc w 1910 roku w Krakowie.
Człowiek przywykł do ognia jako do swego towarzysza i obrońcy, niemal żywiciela, odkąd przed setkami lat poznał jego tajemnice, przestał się go panicznie lękać, a nauczył się przechowywać żar i wykorzystywać dla swoich celów, w razie zaś potrzeby rozniecać płomienie na nowo. I chyba mają rację ci, co twierdzą, że w całej dotychczasowej historii ludzkości były tylko dwie prawdziwie przełomowe rewolucje techniczne. Pierwszą, kiedyś tam w pomroce wieków, stanowiło oswojenie ognia, drugą zaś, już w wieku XX, ujarzmienie energii jądrowej. Wszystko inne było lub będzie tylko pochodną owych genialnych odkryć. Mamy więc pełne prawo tęsknić do ognia i ogniska, do wesołego płomienia i żywego, promieniującego ciepła, choć zarazem wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jest to żywioł zaledwie ujarzmiony, który w każdej chwili może się przerodzić – i jakże często się przeradza – w groźnego, szalejącego wroga. Odczuwamy jednak przyjemność rozniecając i podsycając ogień podczas wycieczek lub w naszych ogrodach i na działkach. Stajemy się wówczas znowu dziećmi. Albo raczej powracamy do odczuć setek pokoleń naszych przodków, dla których ogień był wszystkim, jedyną szansą przetrwania w świecie krwiożerczych bestii, mrozów i nawałnic. Był samym życiem, jego esencją i gwarancją; a także obrazem – choć tego oczywiście tamci wiedzieć nie mogli – bo przecież z pewnego punktu widzenia życie to nic innego jak kontrolowany proces spalania. Stąd też tak powszechna obecnie moda na kominki, nawet jeśliby miały to być tylko takie, w których elektryczny palnik udaje prawdziwy żar i swobodę buszującego płomienia. Stąd również miłe zaskoczenie, jeśli w jakimś staromodnym mieszkaniu znajdziemy piec kaflowy, przy którym można tak swojsko stanąć, ogrzać plecy, wypocząć przy naturalnym źródle ciepła.
Ogień, mówią nam mity greckie, nie jest darem bogów, lecz od nich pochodzi, został bowiem wykradziony przez Prometeusza; a bogowie nie chcieli go udostępnić częściowo z zawiści, częściowo zaś z przezorności, przewidując w swej mądrości, jakich wynalazków stanie się on źródłem. Mit to bardzo znany, piękny i głęboko symboliczny. Mówi o bohaterze, który dał ludzkości dobro największe i zbawcze, ale dlatego poniósł z woli istot wyższych straszliwą karę. Było potem wielu Prometeuszów w dziejach, twórców, odkrywców, wynalazców, a wielu z nich w nagrodę za swe dzieła i zasługi znosiło cierpienia zadawane ręką współczesnych; następne bowiem pokolenia bywają zazwyczaj sprawiedliwsze. Ogień więc był odkryciem, jeśli można tak rzec, męskim, jego wszakże opiekunką stała się od samego początku kobieta. Ona go przechowywała, dbała, aby nie zgasł, ona była jego prawdziwą strażniczką i kapłanką – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Właśnie dlatego w kultach greckich i rzymskich, ale też innych ludów, istniał tak ścisły związek ogniska i kobiety.
Świętość ogniska przeniosła się na jego panią. Tak, świętość. Miejsce bowiem, w którym dzień i noc pali się ogień, uchodziło za najczcigodniejsze w domu. Ktokolwiek obcy, prześladowany i uciekający przed wrogiem usiądzie tam i błaga o pomoc, staje się nietykalny, obejmuje go prawo gościnności, gospodarz musi podać mu rękę. A przysięga złożona na ognisko należy do najuroczystszych i najświętszych, jej złamanie ściągnęłoby straszliwe nieszczęścia na własny dom krzywoprzysięzcy. W Homerowej Odysei uważny czytelnik znajdzie jeszcze ślady takich wierzeń i obyczajów. A w czasach już w pełni historycznych, kiedy w Grecji klasycznej pewne pradawne tradycje uległy częściowo zapomnieniu i zatarciu, żyły one w pełni u niektórych ludów ościennych. Oto na przykład, co opowiada Herodot w wieku V p.n.e. o Scytach, wojowniczym ludzie irańskim ze stepów nadczarnomorskich, z terenów obecnej Ukrainy: Kiedy król Scytów zachoruje, przyzywa trzech najczcigodniejszych wróżbitów, a ci zazwyczaj stwierdzają, że przyczyną choroby jest złożenie fałszywej, przysięgi na królewskie ognisko przez tego to a tego człowieka; ta zaś przysięga, dodaje Herodot, jest u nich największa. Podejrzanego o krzywoprzysięstwo zaraz się sprowadza przed oblicze władcy i wróżbici raz jeszcze powtarzają: król choruje, ponieważ fałszywie przysięgałeś na jego ognisko! Tamten, oczywiście, wypiera się, stają więc dla rozstrzygnięcia sprawy nowi wróżbici. Jeśli ci potwierdzą orzeczenie tamtej trójki, nie ma dla oskarżonego ratunku: ścina się mu głowę, a pierwsza trójka wróżbitów dzieli się jego majątkiem. Jeśli wszakże wystąpią różnice zdań, przychodzą dalsi wróżbici. Ostatecznie decyduje większość głosów, w przypadku zaś uwolnienia oskarżonego dają głowę pierwsi wróżbici. Ten dziwaczny, okrutny i prawdziwie barbarzyński obyczaj Scytów można jednak częściowo usprawiedliwić tym, że w odczuciu ludu ognisko królewskie stanowiło zarazem symboliczne ognisko całej społeczności, kto więc obrażał i hańbił je krzywoprzysięstwem, szkodził zarówno władcy, jak i wszystkim obywatelom, zasługując na karę najcięższą.
Religijny kult ognia i ogniska domowego był bardzo rozpowszechniony i głęboko zakorzeniony wśród ludów indoeuropejskich, a więc tych, do których zaliczali się i Grecy, i Rzymianie, i Scytowie, i Ariowie indyjscy, a także oczywiście Słowianie. Polski wyraz „ogień”, łaciński „ignis”, sanskrycki „agni” z jednego pnia się wywodzą, świadczą o pradawnym pokrewieństwie językowym i kulturowym. Podobnie spokrewniona jest grecka Hestia z łacińską Westą, językowo i rzeczowo. Tak odczuwali to starożytni i nie ma powodu, aby podzielać w tej kwestii wątpliwości niektórych nowszych badaczy. Okrągła świątyńka Westy znajdowała się od pradawnych czasów na Forum Romanum. Płonął tam wieczny ogień, odnawiany jednak corocznie, kiedy to według starego kalendarza rzymskiego zaczynał się nowy rok, a pieczę nad nim sprawowały dziewice – westalki. W czasach historycznych było ich zwykle sześć, a wybierał je najwyższy kapłan spośród dziewczynek w wieku od lat sześciu do dziesięciu. Swoją służbę sprawowały przez lat trzydzieści i musiały żyć wtedy w dziewictwie, złamanie zaś zakazu karano surowo: przez pogrzebanie żywcem. Natomiast po trzydziestu latach mogły wstępować w związki małżeńskie; zdarzały się takie wypadki, małżeństwa te były jednak – tak twierdzą starożytni – z reguły nieudane.
W świątyńce przechowywano też najstarsze i najczcigodniejsze przedmioty, uchodzące za symbole wiecznego trwania Rzymu, a wstęp tam miały tylko westalki. Nie istniał wszakże żaden posąg bogini, albowiem, jak powiada poeta Owidiusz: „Musisz wiedzieć, że Westa to nic innego tylko żywy płomień, a z płomieni nie rodzi się przecież żadne ciało. Słusznie więc dziewicą jest ta, która nie wydaje i nie przyjmuje żadnych nasion, miłuje zaś towarzyszki swego dziewictwa. Mniemałem długo, człek nierozumny, że są jakieś podobizny Westy. Dowiedziałem się wreszcie, że nie ma żadnych pod dachem okrągłego budynku. Przechowuje się tam tylko nigdy nie gasnący ogień”. Dodajmy, że jeśli zgasł wskutek przypadku lub niedbalstwa którejś z westalek, rozniecano go natychmiast na nowo prastarym sposobem, pocierając suche drewienka; jak w czasach prehistorycznych.
Podobnie jak Hestia, również Westa nie miała żadnych własnych mitów; może z wyjątkiem jednego. Opowiadał on, że podczas pewnej zabawy bogów, gdy Westa niezbyt chętna swawolnym rozrywkom zasnęła w ustroniu na trawie, zbliżał się do niej cicho i ukradkiem bożek Priap, jurny stróż ogrodów; był już o krok, już się zbierał, by zaskoczyć śpiącą, gdy osioł bożka Sylena, uwiązany w zaroślach nad strumieniem, nagle ryknął przeraźliwie. Zerwała się Westa, podniosła krzyk, widząc nad sobą sprośnego lubieżnika, a ten – schwytany niemal na gorącym uczynku – ledwie zdołał ujść cało. Ale opowieść ta powstała późno i jest głównie dziełem wyobraźni poety usiłującego wyjaśnić, dlaczego to osioł odgrywał pewną rolę w kulcie Westy.
Każdego bowiem roku w dniu 9 czerwca święcono tak zwane vestalia, a jednocześnie w tymże dniu oprowadzano po ulicach miasta osły uwieńczone kwiatami i sznurami chlebów. Wyjaśnienie wszakże tego związku jest inne, dość prozaiczne. Westa mianowicie była opiekunką ogniska domowego, przy którym przygotowywano i wypiekano chleby w każdym gospodarstwie, tak przynajmniej działo się w czasach dawniejszych. Kiedy następnie funkcje te przejęli zawodowi rzemieślnicy, piekarze, uznali dzień Westy za swoje święto. Nie pracowali wówczas, a odpoczynek miały również osły, używane powszechnie do obracania kamieni młyńskich. Nie ma już Hestii, nie ma Westy, nie ma ognisk domowych – poza pewnymi zwrotami w naszym języku. Trudno byłoby składać uroczyste przysięgi na żeberka kaloryferów, trudno też udzielać przywileju gościa i nietykalności każdemu, kto by dotknął kuchenki gazowej. Nikt nie może nawoływać by w pokoikach M – 3 rozniecać ogniska, nikt nie cofnie przysłowiowego koła postępu. Wypada jednak po prostu stwierdzić, że dokonała się wielka i zapewne nieunikniona zmiana w naszych domach: nie ma w nich, powtórzmy to raz jeszcze, centralnego i świętego miejsca, widomego symbolu ciepła, trwałości, życia. Co prawda, nasuwa się niekiedy podejrzenie, że dla niektórych takim punktem i miejscem stał się telewizor. Ta zmiana musi pociągać za sobą konsekwencje o charakterze obyczajowym, socjologicznym, kulturowym. Może nawet stać się tak, że dom przestanie być domem, a będzie czymś w rodzaju maszyny do mieszkania lub pokoju hotelowego. A któż przywiązuje się do takich miejsc uczuciowo? Ale skoro sprawy tak się mają, tym bardziej należy szanować i pielęgnować to wszystko, co jeszcze pozostało z tradycji domowego ogniska, choćby w sensie przenośnym.
Fragment książki: Aleksander Krawczuk - Stąd do starożytności