Miasto Kapila, w którem żył ongiś wielki asceta, było nader pogodne i wspaniałe. Mury jego przypominały świetlne chmury, a z domów i ogrodów promieniała światłość boska, jakby je zbudowano na skrawku niebiosów. Lśniły kamienie jego i nie było tam ciemności, ni biedy. Nocą księżyc osrebrzął domy, tak, że miasto wydawało się jeziorem lilij, za dnia zaś słońce złociło terasy a miasto było, jak rzeka lotosów.
Król Sudhadana, władca Kapilavastu i jego największa ozdoba, był dobry, pobłażliwy, wolny od pychy i pełen sprawiedliwości. Zwalczał najzuchwalszych wrogów, którzy padali w bitwach, niby rażone gromami i Indry słonie, a w promieniach sławy jego nikli źli, podobnie jak ciemń ginie w blasku słońca. Oświecał ziemię, a bliskim sobie w skazywał drogę życia. Dostojną mądrością pozyskał sobie niezliczonych przyjaciół, pełnych dzielności i rozumu, i podobnie jak blask gwiazd podnosi lśnienie księżyca, oni też światłością swoją podnosili jego majestat.
Sudhadana, król z rodu Sakjów, poślubił kilka królewien, z których pierwszą była Maja.
Była tak piękna, że czyniła wrażenie Lakszmi, która zeszła na ziemię. Głosem, podobnym do świegotu ptaków wiosennych, wymawiała słowa miłe jeno i słodkie. Włosy jej były barwy czarnej pszczoły, oczy świeże, jak dopiero co rozwity liść lotosu, brwi, zatoczone szlachetnym łukiem, nie marszczyły się nigdy, czoło zaś miało krystaliczną czystość diamentu.
Była cnotliwa wielce, pragnęła szczęścia poddanych i miała w wielkiem poszanowaniu zbożne nauki mistrzów, żyła jawnie i kłamać nie umiała wcale. Król Sudhadana i królowa Maja żyli szczęśliwie w Kapilavastu.
Pewnego dnia królowa po kąpieli i natarciu ciała wonnościami, przyoblekła szatę z przedziwnej tkaniny, okryła ramiona klejnotami, nałożyła na kostki nóg brzękliwe obręcze złote i poszła do króla.
Siedział w wielkiej sali, marząc spokojnie przy dźwiękach muzyki i słuchając harmonijnych pieśni. Maja zajęła miejsce po prawicy jego i rzekła:
— Racz mnie wysłuchać, o panie, opiekunie świata, i spełń łaskawie to, o co proszę.
— Jakież jest życzenie twoje, królowo? — spytał Sudhadana.
— Mnóstwo wokoło nas istot cierpiących, o panie. Uczułam litość dla cierpień tego świata. Pragnę nie szkodzić żadnemu stworzeniu, zamknąć myśl moją przed wszelaką nieczystością, a unikając w ten sposób zła i będąc dobrą wobec samej siebie, pragnę też być dobrą dla innych. Wyrzeknę się wszelkiej pychy i zamknę serce przed złem pożądaniem. Nie wyrzekę już próżnego słowa, nie powiem czegoś, coby ubliżało godności. Rozpocznę odtąd, o panie, życie surowe, będę pościć, wyzbędę się też złości, niepokoju, nienawiści, popędliwości i zazdrości. Zadowolona z mego losu, nie skalani się kłamstwem i czystą będę. Idąc drogą prostą, pokocham cnotę. Dlatego to widzisz uśmiech na ustach moich i w oczach.
Zmilkła na chwilę, a król patrzył na nią z tkliwym podziwem. Potem rzekła znowu:
— Zechciej uszanować, o panie, surowość życia mego i nie wkraczaj w leśną gęstwę pożądania. Pozwól, bym przez czas długi żyła w zbożnem prawie postu. Udam się do najwyższej sali pałacu, tam gdzie łabędzie siadają na spoczynek. Każ, by mi przysposobiono łoże, osypane kwiatami, miękkie i wonne. Niech je otoczą przyjaciółki, ale oddal rzezańców, straż i służebne prostackie. Nie chcę mieć koło siebie twarzy brzydkiej, słuchać pieśni pospolitej, ni czuć woni odrażającej.
Zamilkła, a król odparł:
— Niechże tak będzie! Uczynię to, o co prosisz.
I rozkazał:
— Niech przysposobią na najwyższem piętrze pałacu, tam gdzie śpią łabędzie, dla królowej łoże wspaniałe, by legła przy dźwiękach strun, przybrana w klejnoty, tak by otaczające ją kobiety mniemały, że widzą córę bogów w niebiańskim ogrodzie!
Królowa wstała.
— Dziękuję ci, o panie! — rzekła. — A teraz proszę jeszcze, byś wrócił wolność więźniom, za opatrzył szczodrze biednych, i uszczęśliwił mężczyzn, kobiety i dzieci! Nie karz nikogo i bądź, ku radości wszystkich, ojcem każdego stworzenia! Potem wyszła z sali i udała się na szczyt królewskiego pałacu.
Był to początek wiosny, ptaki polatywały wokoło teras, śpiewały w drzewach rozkwitłych, a stawy zapełniały przepiękne lotosy. Królowa kroczyła ku szczęsnej pustelni swojej, gdzie rozbrzmiewały same przez się dźwięczne struny i harmonijne fletnie, a pałac oblewała światłość wielka, doskonała, ćmiąca promienie słońca.
II.
W tych to początkach wiosny miała Maja sen. Ujrzała młodego słonia, schodzącego z nieba. Był biały, jak śnieg wyżynny, i miał sześć wielkich kłów. Maja uczuła, że wstąpił w jej łono, zjawiły się tysiące bogów, śpiewając ku jej czci hymny nieśmiertelne, a nie było w jej duszy niepokoju, zawiści, ni gniewu.
Po przebudzeniu doznała radości niezwyczajnej. Wstawszy, przywdziała szaty jasne i otoczona co najpiękniejszemi służebnemi przeszła ogród i usiadła w małym cienistym zagajniku. Potem poleciła dwom z nich poprosić króla, mówiąc:
— Proście, by przybył król tutaj, gdyż Maja, królowa, pragnie go widzieć i słyszeć.
Król pospieszył co żywo, opuszczając salę, gdzie wraz z doradcami swymi wymierzał sprawiedliwość mieszkańcom miasta, ale wchodząc do gaju, doznał dziwnego wzruszenia. Nogi pod nim zadrżały, ręce obezwładniła moc jakaś, a oczy napełniły łzy. Pomyślał:
— Wzburzony tak, jak dziś, nie byłem nawet podczas bitwy, w obliczu najgroźniejszego nie przyjaciela. Wejść nie mogę do gaju, gdzie mnie czeka królowa. Cóż to znaczy? Jakże sobie wy tłumaczyć stan mój?
Nagle rozbrzmiał głos z nieba:
— Ciesz się i raduj, Sudhadano, najlepszy z Sakjów! Przyjdzie na świat ten, który poszukiwał będzie mądrości najwyższej. Twój obrał ród dla siebie, jako najwspanialszy, najszczęśliwszy i najczystszy, a za matkę swą wziął kobietę najszlachetniejszą, małżonkę twoją, królową Maję. Ciesz się i raduj, Sudhadano, bowiem ten, który poszukuje mądrości najwyższej, zechciał być synem twoim!
Król zrozumiał, że jest to głos bogów, uczuł radość i wszedł pewnym już teraz krokiem do gaju, gdzie nań czekała Maja.
Spojrzał na nią i bez pychy, łagodnie spytał:
— Czemuż wzywasz mnie? Czego żądasz?
Królowa opowiedziała sen swój, dodając:
— Rozkaż, o panie, by sen ten wytłumaczyli uczeni braminowie. Niech powiedzą, zali czeka nas szczęście, czy niedola, smutek, czy radość.
Przyznał jej słuszność król i wezwał do pałacu braminów, znających tajemnicę snów. Wysłuchawszy snu Mai, rzekli:
— Królu i królowo, wielkiej doznacie radości. Narodzi się wam syn, naznaczony znamieniem władzy i wielkoduszności. Wyrzeknie się on królestwa, opuści pałac, odrzuci miłość, a ogarnięty politowaniem dla świata, wiódł będzie życie wędrowne i religijne. Będą mu składać ofiary i wielbić go będą wszyscy, albowiem oswobodzi świat. O panie, o pani, syn wasz będzie Buddą!
Bramini odeszli, a twarze króla i królowej oblało piękno radości i pokoju. Sudhadana rozdał hojne jałmużny, nakarmił głodnych, nasycił spragnionych, a kobietom uczynił podarki z kwiatów i pachnideł. Wpatrywano się w Maję i ciśnięto do niej, gdyż leczyła dotknięciem dłoni chorych, przy wracała wzrok, słuch i mowę, umierający odzyski wali siły i zdrowie, gdy im podano zioła przez nią zerwane. Z nieba spadały niebiańskie kwiaty, grały wiatry nad miastem, a pieśni wdzięczności wznosiły się ku pałacowi królewskiemu.
III.
Mijały miesiące i królowa poznała, że nadszedł dzień narodzin syna. Poszła do króla Sudhadany i powiedziała mu:
— O panie, pójdę do ogrodu. Ptaki śpiewają w drzewach, powietrze przesyca pył kwietny, pójdę tedy do ogrodu.
— Zali nie obawiasz się zmęczenia, królowo? — spytał.
— Istota czysta, którą noszę w łonie, narodzić się winna pośród czystych kwiatów, pójdę tedy do ogrodu.
Nie opierając się życzeniom Mai, rzekł król służącym:
— Przystrójcie co prędzej ogrody srebrem i złotem. Zawieście na drzewach drogocenne zasłony. Niech wszystko przybierze uroczystą postać, gdzie jeno stąpi królowa.
Potem dodał, zwrócony do Mai:
— Weź dzisiaj, o Majo, najwspanialsze szaty, wsiądź w przepyszną kolebkę, którą poniosą najpiękniejsze kobiety twoje, odziane w wonne stroje, przybrane w naszyjniki z pereł i naramienniki z drogich kamieni. Niech grają na lutniach, bębnach, fletach i niech śpiewają tak słodko, by zachwycić samych bogów nawet.
Spełniono królewskie rozkazy i gdy królowa stanęła w progu pałacu, straż powitała ją okrzykami radości. Brzmiały dzwony wesoło, pawie rozpościerały przepyszne ogony, a łabędzie śpiewały.
Maja zatrzymała kolebkę w gaju kwitnących drzew, wysiadła i poszła rozradowana ku jednemu z nich, niezrównanej piękności, o gałęziach uginających się pod ciężarem kwiecia. Przygarnęła delikatnie do siebie jedną z nich i oto w tej chwili kobiety, będące przy niej, przyjęły w ramiona piękne niemowlę. Matka uśmiechała się.
Nagle zadrżało radością wszystko, co żyje. Wstrząsnęła się ziemia, usłyszano w niebie śpiew i taniec. Drzewa rozmaitych pór roku rozbłysły kwiatami i dojrzałym owocem. Niebo przelśniły najczystsze promienie. Chorzy ozdrowieli, biedacy znaleźli złoto, rozwarły się bramy więzień, a źli przejrzeli i uznali swe winy.
Jedna ze służebnic Mai pobiegła do króla, wołając:
— Panie, o panie, syn ci się narodził, syn, który chwałą okryje dom twój.
Nie był w stanie rzec słowa, ale promieniał radością, bowiem pojął szczęście swoje.
Zaraz zgromadził wkoło siebie wszystkich Sakjów i polecił, by poszli z nim do ogrodu, gdzie przyszło na świat dziecię. Ruszyli tłumnym orszakiem, a w ślad za nimi szli bramini niezliczeni.
Stanąwszy przed dziecięciem, pokłonił się król i rzekł:
— Pokłońcie się, jak ja, księciu, któremu daję imię Sidharta.
Skłonili się wszyscy, a natchnieni przez bogów bramini zanucili pieśń:
— Już nie są twarde i uciążliwe ścieżki ludzkie, już wszystkie stworzenia radują się, bowiem przyszedł na świat ten, który da mu szczęście. Jasność przenika ciemń, słonce i księżyc zda się zagasły, bowiem zrodził się ten, który da światłość światu. Ślepi widzą, głusi słyszą, opętani odzyskują zmysły, bowiem on otworzy oczy, uszy i da rozum światu. Woniejące wiatry łagodzą cierpienia istot żywych, bowiem zszedł ku nam ten, który leczy i da zdrowie światu. Ogień nie parzy okrutnie, rzeki wstrzymały się w biegu, ziemia lekko zadrżała, albowiem on ci to jest, który ujrzy prawdę.
IV.
Wielki asceta Asita poznał, dzięki cnocie zbożnego życia swego, że przyszedł na świat ten, który oswobodzi wszystkie istoty od bolesnych wcieleń, a spragniony tej dobrej nowiny, przybył do pałacu króla Sudliadany i podszedł pewnym krokiem aż pod komnaty żeńskie. Posiadał on powagę wiedzy i starości.
Król przyjął go z należną czcią i rzekł:
— Czuję się szczęśliwym! Zaprawdę, wielkich zaszczytów dozna w tern dziecięciu ród mój, skoro Asita czcigodny raczył mnie odwiedzić. Mów, co mam uczynić? Jestem wszakże twym uczniem i sługą.
Oczy ascety rozbłysły radością i powiedział głosem głębokim:
— Spotkało cię to, o królu wielkoduszny, pobłażliwy i gościnny, bowiem znasz obowiązki swe i pełnisz je ochotnie wobec mądrych i starych. Spotkało cię to, bowiem bogatszy jesteś w cnotę, niźli w ziemię i złoto. Raduj się z przybycia mego i wiedz dlaczego. Oto usłyszałem głos z nieba, mówiący: — Narodził się królowi Sakjów syn, który posiędzie mądrość prawdziwą! — Usłyszawszy to, przyszedłem by ujrzeć światłość Sakjów.
Zadrżał król od radości i, wziąwszy dziecię z objęć karmicielki, pokazał je starcowi Asicie.
Przekonał się asceta, że dziecię ma znaki wszechmocy, patrzył na nie długo, a łzy napełniły oczy jego. Westchnął i spojrzał w niebo.
Widząc, że płacze Asita, zaniepokoił się królo syna i spytał:
— Powiadasz, o starcze, że ciałem jeno różni się syn mój od bóstwa. Mówisz, że cudowne są narodziny jego, że osiągnie w przyszłości najwyższą chwałę, a mimo to spozierasz nań przez łzy. Czyliż wątłem będzie jego życie? Zaliż przy szedł na świat, ku memu zmartwieniu. Czy może gałązka ta mego rodu zeschnie, zanim zakwitnąć 1 wydać owoc zdoła? Mów, o starcze świątobliwy, wiesz bowiem chyba, jak bardzo kochają ojcowie dzieci swoje.
— Nie martw się, o królu! — odparł Asita. — To, com rzekł, pewne jest. Dziecię to posiędzie chwałę prawdziwą. Ja płaczę nad sobą samym jeno. Oto pora mi już odejść, a właśnie przyszedł na świat ten, który zniweczy zło wcieleń. Porzuci on władzę królewską, przezwycięży zmysły, zrozumie prawdę, posiędzie słońce wiedzy i rozproszy ciemń błędu. Ocali świat z zalewu zła, zmiecie pianę chorób, udrękę starości, cofnie czarne fale śmierci i zabierze wszystko co żywię w barkę wiedzy. Pozna on źródła bystrej, przepięknej i dobroczynnej rzeki obowiązku, bieg jej oznaczy i napoi tych, których dręczy pragnienie. Wskaże drogę zbawienia prześladowanym cierpieniem, jęczącym w kajdanach zmysłów i błądzącym po lesie wcieleń. Jako chmura rosząca rzeźwym deszczem, będzie tym, których palą namiętności, taranem dobrego prawa rozwali więzienną bramę istot skutych po żądaniem. Posiadłszy całą mądrość, zdoła świat ocalić. Nie martw się przeto, o królu, ten tylko bowiem godzien jest pożałowania, kto nie usłyszy głosu syna twego. I dlatego płaczę, gdyż mimo bogobojnego żywota i medytacji nie poznam słowa i prawa jego. O jakże nieszczęsnym jest ten nawet, kto odchodzi w najwyższe ogrody niebiosów!
V.
Słowa Asity rozradowały zrazu Sudhadanę. Myślał:
— Syn mój tedy żyć będzie i to w chwale wielkiej! — potem jednak rozważył wszystko i zakłopotał się. — Książę — pomyślał — porzuci władzę królewską, obierze życie ascety, więc wraz z nim zniknie ze świata ród Sudhadany?
Ale strapienie króla nie trwało długo, gdyż od urodzin Sidharty wszystko mu się wiodło, co przedsięwziął. Jak rzeka biorąca ciągle wodę przy pływów, skarby jego wzrastały, tyle mu przy prowadzano koni i słoni, że stajnie ich pomieścić nie mogły, a szczerze oddani przyjaciele otaczali go coraz to liczniej. Ziemia była rodzajna, na łąkach pasły się krowy tłuste i płodne, kobiety rodziły szczęśliwie, mężczyźni nie wszczynali próżnych sporów, a wszyscy w całem Kapilavastu byli spokojni i weseli.
Atoli królowa Maja znieść nie mogła długo nadmiaru radości, jaką ją przepajał syn. W dni siedm, zmarła dla tej ziemi i wstąpiła w niebo, pośród bogów.
Maja miała siostrę, równej niemal piękności i mądrości, imieniem Mahapradżapati. Jej powierzono pieczę nad księciem, ona zaś spełniała to z troskliwością taką, jakby był własnem jej dzieckiem. Sidharta rósł, podobny migotliwemu promieniowi w pomyślnym wietrze, księżycowi, królowi gwiazd świetlanej sfery i słońcu rannemu nad górami.
Obdarzono go cennemi przedmiotami, zabawkami, jakie zazwyczaj dostają dzieci. Miał więc małe zwierzęta, gazele, słonie, konie, krowy, ptaki, ryby i małe wózeczki, wszystko to zaś było ze złota i diamentów. Ubrania mu też znoszono wspaniałe, perły na szyję i bransolety osypane klejnotami.
Pewnego dnia bawił się w ogrodzie, a czuwająca nad nim Mahapradżapati pomyślała:
— Już czas, by się przyuczył nosić naramienniki i naszyjniki.
Posłała służącą po te stroje, ale, gdy przybrała malca, klejnoty utraciły cały swój blask, zaćmione lśnieniem, jakie promieniowało z samego dziecięcia. Zbliżyła się do niej bogini, mieszkająca pośród kwiatów ogrodu, i rzekła:
— Gdyby cała ziemia była ze złota, zaćmiłby jej blask jeden promień, bijący z tego dziecka, przyszłego kierownika świata. Gdy ono przy odzieje światłość swoją, gasną gwiazdy, księżyc i słońce. Cóż mu tedy po klejnotach, marnem dziele złotnika i szlifierza. Kobieto, zdejm zeń te świecidła, dobre w sam raz dla niewolników. Daj je służbie. On posiędzie klejnoty prawdziwe, a będą niemi myśli jego.
Posłuszna głosowi bogini, zdjęła Mahapradża-pati klejnoty z dziecięcia i patrzyła na nie, nie mogąc oderwać oczu.
Nadszedł czas, kiedy młody Sidharta miał zostać zaprowadzony do świątyni bogów. Przystrojono ulice wspaniale, a wszędzie rozbrzmiewały bębny i dzwony. Mahapradżapati stroiła go w najpiękniejsze szaty, a chłopiec spytał:
— Dokądże mnie to prowadzisz, mamo?
— Do świątyni bogów, mój synu! — odpowiedziała.
Dziecko uśmiechnęło się i poprosiło, by je za prowadzić do ojca.
Orszak był wspaniały, szli bramini, wojownicy i najznaczniejsi kupcy, potem straż honorowa, a Sakjowie otaczali pojazd, wiozący króla z synem. Palono po ulicach kadzidło, sypano kwiaty, oraz powiewano chustkami i wznoszono sztandary.
Dotarłszy do świątyni, wprowadził król syna za rękę do sali z posągami bogów. W chwili, gdy chłopiec postawił nogę na progu, ożyły wszystkie bóstwa, a Siwa, Skanda, Wisznu, Kuwera, Indra i Brahma wstali i uklękli przed nim, śpiewając:
— Meru, król gór, nie chyli się przed ziarnem zboża, Ocean nie korzy się przed kroplą dżdżu, Słońce nie oddaje hołdu świecącemu robaczkowi, ten zaś, kto posiadł wiedzę, nie czci bogów. Człowiek jest, jako ziarno zboża, kropla dżdżu, czy robak świecący, ten zaś, który posiada wiedzę najwyższą, podobny jest do Meru, Oceanu i Słońca. niechże mu świat hołdy czyni, albowiem zostanie zbawiony!
VI.
Książę podrósł tymczasem i nastała pora pobierania nauki pisania u mistrza Visvamitry, który był nauczycielem Sakjów.
Oddano mu Sidhartę, który dostał tabliczkę do pisania ze złoconego drzewa santałowego, ujętą w ramę z klejnotów. Wziął ją w rękę i spytał zaraz:
— Jakiegoż to pisma chcesz mnie uczyć, mistrzu?
Potem wymienił sześćdziesiąt cztery języki rozmaite i spytał powtórnie:
— Któregoż z tych pism chcesz mnie uczyć, mistrzu?
Yisvamitra oniemiał z podziwu i po chwili dopiero mógł rzec słów parę.
— Widzę, o panie, że nie zdolny jestem na uczyć cię niczego. Wymieniłeś mi języki, które znam z nazwy jeno, a inne z nich nawet z nazwy są mi całkiem obce. Od ciebie to, zaiste, mógłbym się uczyć. Nie, panie, nie jestem godnym ciebie nauczycielem!
Uśmiechnął się, a książę spojrzał nań życzliwie.
Sidharta opuścił Visvamitrę i poszedł na wieś, gdzie żyli rolnicy. Przypatrzył się ich pracy, potem zaś zawrócił na łąkę, gdzie rosło kilka drzew. Spodobało mu się jedno, że zaś południowe słońce dogrzewało, usiadł w cieniu i jął dumać, tak że całkiem zatonął w myślach.
W tej chwili weszło na tę łąkę pięciu wędrownych ascetów. Widząc księcia, jęli pytać:
— Cóż to za bóg siedzi pod tern drzewem, bóg bogactwa, czy miłości? Indra z piorunem, czy Kryszna, strzegący owiec?
Nagle usłyszeli głos, mówiący im:
— Blask każdego z bogów blednie przy światłości Sakji, który, siedząc pod drzewem, rozważa prawdy wiekuiste.
— Tak, to on! — zawołali. — Siedzi pod drzewem ten, który posiada znak wszechmocy i który niewątpliwie zostanie Buddą.
Jęli go wysławiać, a pierwszy rzekł:
— Pośród świata, palonego ogniem zepsucia, jest jako jezioro. Wiara jego orzeźwi wszystko, co żyje.
Drugi rzekł:
— W świecie, zaćmionym niewiedzą, będzie pochodnią jasności. Prawo jego roznieci światłość.
Trzeci rzekł:
— Na wzburzonem morzu cierpienia będzie okrętem. Wiara jego przeniesie świat przez fale.
Czwarty rzekł:
— Dla opętanych złem będzie wybawcą. Prawo jego ocali świat.
Wreszcie rzekł piąty:
— Trapionym starością i chorobą będzie lekarzem. Prawo jego wyzwoli świat z narodzin i śmierci.
Pokłonili mu się i poszli dalej.
Tymczasem zaniepokojony król Sudhadana rozesłał służbę na poszukiwanie syna. Jeden ze służebników spostrzegł zatopionego w medytacji księcia, zbliżył się, ale nagle stanął przejęty po dziwem. Przesunęły się z biegiem godzin cienie wszystkich drzew z wyjątkiem tego, które słoniło Sidhartę. Cień trwał w bezruchu nad głową medytującego.
Służebnik pobiegł do króla i zawołał:
— O panie! Znalazłem syna twego! Siedzi pod drzewem i rozmyśla, a cień tego drzewa nie rusza się z miejsca, mimo że wszystkie inne idą razem ze słońcem.
Sudliadana kazał się zaprowadzić na miejsce i zapłakał.
— Jest piękny, jak płomień na szczycie góry. Olśniewa mnie. Będzie światłością świata. Drżę całem ciałem, widząc go na medytacji.
Król nie śmiał, podobnie jak służebnik, po ruszyć się, ni przemówić. Ale nadeszły dzieci, ciągnąc wózek i hałasując potrosze. Służący rzekł im półgłosem:
— Cicho bądźcie!
— Dlaczego? — spytały dzieci.
— Spójrzcie na tego, który duma pod drzewem. To książę Sidharta. Cień drzewa nie rusza się, by mu nie przeszkadzać, przeto i wy mu nie przeszkadzajcie. Wszakże widzicie, że promienieje, jak słońce.
W tej chwili zbudził się książę z zadumy, wstał, podszedł do ojca i rzekł:
— Trzeba zaprzestać pracy, ojcze, a szukać natomiast wielkich prawd.
Powiedziawszy to, wrócił do Kapilavastu.
VII.
Sudhadana dumał ciągle nad słowami Asity, a nie chcąc, by wygasł ród jego, powiedział sobie:
— Rozbudzę w synu moim zamiłowanie rozkoszy, a może się doczekam licznych i zdrowych wnuków.
Zawezwał tedy księcia i rzekł mu:
— Doszedłeś, drogi synu, do wieku, w którym przystoi pojąć żonę. Powiedz, czy spodobała ci się może któraś z dziewcząt?
A Sidharta odparł:
— Daj mi, ojcze, siedm dni czasu do namysłu, a odpowiem.
Jął dumać.
— Wiem, że z pożądań wynikają niezliczone utrapienia. Drzewa lasu żądz tkwią korzeniami w cierpieniach i walkach strasznych, a liście ich są trujące. Pożądanie pali ogniem i rani, jak miecz. Nie mam chęci żyć pośród gromady kobiet, ale wolę samotność lasu. Tam ukoję rozmyślaniem myśli i zaznam szczęścia. Czyliż jednak bagniska o nikłej roślinności nie wydają także lotosów? Wielu słynnych mędrców dawnych czasów miało żony i dzieci. Ci, którzy przede mną poszukiwali wiedzy najwyższej, spędzali dużo lat wśród kobiet. Nabrali stąd tem większej jeszcze ochoty do medytacji. Pójdę ich śladem.
Jął dumać nad zaletami, jakichby chciał w kobiecie, gdy zaś nadszedł dzień siódmy, rzekł ojcu:
— Drogi ojcze! Nie chcę kobiety zwyczajnej. Wyliczę ci zalety, jakich pragnę u żony swojej.
I jął wyliczać:
— Ta, którą poślubię, musi posiadać młodość, ta, którą poślubię, posiadać musi piękność. Ale ani młodość, ani piękno nie ma jej czynić próżną i zarozumiałą. Ta, którą poślubię, winna kochać wszystko, co żyje, miłością siostrzaną i macierzyńską. Wolna od goryczy, podstępu i zawiści, winna we śnie nawet jeno o mężu swym myśleć. Niech nie przemawia dumnie, ale skromna będzie i cicha, jak niewolnica. Nie zazdroszcząc innym, niech poprzestaje na tem, co posiada, niech nie ma upodobania w gorących napojach, wymyślnych po trawach, muzyce i wonnościach. Niech będzie dobra dla sług, niech wstaje pierwsza, a ostatnia spać się kładzie, niech będzie czysta ciałem, słowem i myślą.
Potem dodał:
— Jeśli znasz, ojcze, dziewczynę, posiadającą te wszystkie zalety, możesz mi ją dać za żonę.
Król wezwał swego domowego kapłana, wy liczył zalety żądane przez księcia i rzekł:
— Idź, braminie, przeszukaj wszystkie domy Kapilavastu, zapoznaj się z młodemi dziewczętami, a gdy znajdziesz odpowiednią, przyprowadź ją, choćby była najniższej kasty, bowiem syn mój nie szuka zaszczytów, ni bogactw, ale samej jeno cnoty.
Kapłan przeszukał wszystkie domy Kapilavastu, poznawał młode dziewczęta, badał je zręcznie i nie znalazł ni jednej, godnej księcia Sidharty. Przybył raz do domu niejakiego Dandapani, z rodu Sakjów, który miał córkę, imieniem Gopa. Samym jej widokiem oczarowany, wdał się w rozmowę i odnalazł wszystkie żądane zalety.
Wrócił tedy do króla, mówiąc:
— O panie! Poznałem nakoniec młodą dziewczynę, godną na małżonkę dla syna twego.
— Któż to? — spytał Sudhadana.
— To córka Dandapani z rodu Sakjów, imienism Gopa.
Mimo wielkiego zaufania do kapłana domowego, zawahał się król z wezwaniem Gopy i ojca jej, Dandapani, gdyż wspomniał, że najmędrszy człowiek omylić się może. Nie było pewności, czy kapłan nie odnalazł w Gopie zalet, których nie posiadała. Postanowił poddać ją próbie, potem zaś złożyć rzecz w rękę syna swego, by sam osądził.
Kazał tedy zrobić znaczną ilość ozdób złotych i srebrnych i posłał herolda, by ogłosił, co na stępuje:
— Za dni siedm syn króla Sudhadany, książę Sidharta obdaruje klejnotami młode dziewczęta miasta, niech przeto wszystkie przybędą do pałacu królewskiego.
Oznaczonego dnia zasiadł książę na tronie w wielkiej sali pałacu, a wszystkie dziewczęta miasta szły korowodem. Każdej wręczał Sidharta ozdobę, ale, zbliżając się do tronu, każda odwracała głowę i spuszczała oczy, olśniona jego nie zrównaną pięknością. Niektórym tak spieszno było uciekać, że dotknięte ledwo palcami świecidła, upadały na podłogę.
Gopa szła ostatnia, śmiało, nie mrużąc nawet oczu. Ale księciu zbrakło podarków. Gopa po wiedziała z uśmiechem:
— Czemże cię obraziłam, o panie?
— Nie obraziłaś mnie niczem! — odparł Sidharta.
— Czemuż tedy wzgardziłeś mną?
— Nie gardzę tobą, ale przybywasz ostatnia, tak, że zbrakło mi podarku.
W tej chwili przypomniał sobie jednak, że ma na palcu pierścień drogocenny, zdjął go tedy i po dał dziewczynie.
— Książę, — spytała — czy mogę przyjąć ten pierścień?
Jest moją własnością, przeto możesz go przyjąć.
— Nie! odparła. — Nie pozbawię cię ozdoby. To ja winnam zdobić ciebie.
To rzekłszy, odeszła.
Uradował się król wielce, gdy mu doniesiono o wszystkiem.
— Jedna tylko Gopa — pomyślał — odważyła się spojrzeć w oczy synowi memu, ona tylko jest godna zostać jego żoną. Gopa nie przyjęła pierścienia, będzie atoli jego najpiękniejszą ozdobą.
Wezwał do pałacu ojca Gopy.
— Przyjacielu, rzekł mu — nadszedł czas dla syna mego, by pojął żonę. Zdaje mi się, że znalazł on upodobanie w córce twojej. Zali od dasz mu ją w małżeństwo?
Dandapani nie odpowiedział zaraz królowi Sudłiadanie. ^ ahał się, tak że król zapytał ponownie:
— Zali gotów jesteś zaślubić córkę synowi memu?
Dandapani rzekł w końcu:
— O panie! Syn twój wyrósł w dostatkach, nie opuszczał pałacu i nie zapoznał się ze sztuką umysłu, ni ciała. Wiesz, o panie, że Sakjowie od dają swe córki tylko ludziom zręcznym, silnym, mężnym i mądrym. Jakże mam oddać Gopę synowi twemu, który dotąd objawiał jeno skłonność do niedołęstwa?
Zmartwiły słowa te króla Sudhadanę, za wezwał syna, a Sidbarta, przybiegłszy, spytał zaraz:
— Wydajesz się smutnym, mój ojcze, cóż cię spotkało?
Nie wiedząc w jaki sposób powtórzyć synowi twarde słowa Dandapani, milczał król, a Siaharta powtórzył:
— Cóż cię to zasmuciło, ojcze drogi?
— Nie pytaj! — rzekł Sudhadana.
— Mówże, ojcze, jakaż to spotkała cię przykrość?
— Nie mówmy o tej przykrej sprawie.
— Powiedz, proszę, zawsze lepiej rzecz wyjaśnić.
Przemógł się wkońcu król i opowiedział przy- przygodę z Dandapanim, a gdy skończył, książę wybuchnął śmiechem.
— Ukój, o panie, troski swoje! — powiedział. — Czy sądzisz, że istnieje w Kapilavastu jeden bodaj człowiek, któryby mnie prześcignął siłą, lub rozumem? Zgromadź wszystkich celujących w jakiejś sztuce i rozkaż im zmierzyć się ze mną. Pokażę, co umiem.
Rozpogodził się król potrosze i kazał ogłosić w mieście:
— Za dni siedm zmierzy się książę Sidharta z wszystkimi celującymi w jakiejkolwiek bądź sztuce, czy umiejętności.
W dniu oznaczonym stanęli w pałacu ci, którzy mniemali, iż są mistrzami w sztukach i naukach. Przyszedł też Dandapani i obiecał dać córkę zwycięzcy w turnieju, bez względu na to, czy będzie to książę, czy nie.
Pewien młodzieniec, znający zasady pisowni, chciał zmierzyć się z księciem, ale z tłumu wyszedł Visvamitra i rzekł:
— Zbyteczną byłaby ta walka, młodzieńcze. Przegrałeś ją zgóry. Książę był dzieckiem jeszcze, kiedy mi go przyprowadzono na naukę. Znał już wówczas sześćdziesiąt cztery sposoby pisania, o których nawet z imienia nie miałem pojęcia!
Świadectwo Visvamitry starczyło, by przy znać księciu zwycięstwo w sztuce pisania.
Spróbowano potem, jak daleko sięga jego znajomość liczb. Pewien człowiek, z rodu Salcjów, imieniem Ardżuna, który rozwiązywał nie raz rachunki nader zawiłe, został ustanowiony sędzią.
Sidbarta dał mu zadanie, a ten znakomity rachmistrz nie znalazł odpowiedzi.
— Rzecz to bardzo łatwa, — rzekł książę — ale dam jeszcze łatwiejsze zadanie. Któż mi to rozwiąże?
Atoli nikt nie umiał rozwiązać i tego drugiego zadania.
— Teraz wy mnie pytajcie! — powiedział Sidharta.
Dawano mu zadania trudne, jak sądzono, on jednak rozwiązywał je natychmiast, gdy je jeno usłyszał.
— Niechże teraz sam Ardżuna pyta! — zaczęto wołać z wszystkich stron.
Ardżuna zadawał pytania niesłychanie skomplikowane, ale Sidharta nigdy nie zawahał się z odpowiedzią.
Wszyscy podziwiali biegłość księcia w rachunkach i nabrali przekonania, że sięgnął umysłem również w inne gałęzie wiedzy. Postanowiono go tedy poddać egzaminowi z ćwiczeń cielesnych. W skakaniu zwyciężał bez wysiłku, gdy zaś stanął do walki wręcz, obalał każdego przeciwnika za byle dotknięciem.
Przyniesiono łuki i mistrze w strzelaniu tra fiali do celów ledwo widzialnych. Gdy przyszła kolej na księcia, złamał luk, napinając go, a jego siła fizyczna była tak wielka, że połamał wszystkie. Wkońcu kazał król przynieść ze świątyni łuk cenny, bardzo stary, którego, jak pamięć ludzka sięgała, nikt napiąć nie zdołał, ni nawet podnieść jedną ręką. Sidharta ujął go lewicą, zaś jednym palcem prawicy napiął cięciwę. Obrał sobie po tem za cel drzewo tak odległe, że sam je widział tylko. Strzała przebiła je nawylot i znikła doszczętnie w ziemi. W miejscu, gdzie padła, utworzyła się studnia, którą nazwano Studnią Strzały.
Wydawało się, że wszystko skończone i przy prowadzono już nawet białego słonia, na którym miał zwycięzca odbyć triumfalny objazd miasta, gdy jeden z Sakjów, imieniem Devadatta, dumny wielce ze swej siły fizycznej, chwycił słonia za trąbę i uderzył niby to żartem, tak że zwierzę padło na ziemię.
Książę spojrzał nań surowo i rzekł:
— Złego się dopuściłeś czynu, Devadatto.
Potem podniósł końcem stopy słonia, a zwierzę oddało mu cześć.
Nie było końca oklaskom, ku czci księcia. Sudhadana promieniał radością, a Dandapani wołał, płacząc z radości:
— Gopo, córko moja! Dumną bądź, że dostajesz takiego męża.
VIII.
Książę Sidharta żył szczęśliwie z żoną, a król rozkochany, jak nigdy jeszcze w synu, dbał o to, by nie doznał żadnej przykrości. Kazał zbudować trzy wspaniałe pałace, na porę letnią, zimową i porę deszczów, i zabronił mu wychodzić z nich, w celu wędrowania po rozłogach ziemi.
W tych to pałacach, białych, jak chmury je sienne, a jasnych, jak wozy niebian, bogów i bogiń, żył książę wśród rozkoszy, słuchając muzyki swej żony i jej służebnic. Patrzył także na tancerki zwinne, uśmiechnięte, wirujące przy dźwięku zło tych cymbałów lżej, niśli apsary niebieskie.
Kobiety rzucały mu spojrzenia przelotne, ruszając powiekami, brwiami i rzęsami, on zaś, oczarowany ich wdziękiem, ani myślał opuszczać tych przybytków śmiechu i pieśni. Nie wiedział zgoła co starość, choroba i śmierć.
Radowało Sudhadanę życie syna, dla siebie samego był jednak bardzo surowy, starając się uchronić duszę przed wszelką namiętnością i za chować jej czystość i pogodę. Nie czyniąc nic złego, obdarzał ludzi cnotliwych. Nie znał co wy gody, czy rozkosze i wolny był od jadu skąpstwa. Poskramiał zmysły, jak dzikie konie, i postępował rozsądnie z bliskimi swymi. Nie szkodząc nikomu, czerpał mądrość użyteczną wszystkim, pragnął też dobra i szczęścia poddanych swoich. Oczyszczając ciało wodą świętych stawów, oczyszczał duszę świętszą jeszcze wodą cnoty. Nie mówił słów mi łych, a kłamliwych, zaś prawda jego nie była nigdy okrutną. Był sprawiedliwym i pokonywał wrogów nie siłą, lecz prawością charakteru. Nie skazywał na śmierć winowajców i nie patrzył na nich gniewnie, ale, udzieliwszy zbawiennych rad, puszczał ich wolno.
Poddani wstępowali w ślady króla, tak że królestwo Kapilavastu stało się najzbożniejszem i najszczęśliwszem ze wszystkich.
W jakiś czas potem piękna Gopa obdarzyła męża synem, któremu dano imię Rachula, a król Sudhadana radował się wielce, że ród nie wygaśnie i dumny był z wnuka, jak przedtem z syna.
Trwał dalej w cnocie, żył, jak asceta, pełnił dobre uczynki, a jednocześnie popychał syna ku coraz to nowym rozrywkom, bojąc się, by nie po rzucił pałaców, miasta i nie ruszył w ponure pustelnie świętych lasów.
IX.
Pewnego dnia doniesiono księciu, że w lesie zazieleniało już, ptaki śpiewają w koronach drzew, a wielkie lotosy rozkwitają na stawach. Przyroda zrzuciła więzy zimy. Ogrody, otaczające miasto, pełne pięknych kwiatów, były ulubionem miejscem przechadzki młodych dziewcząt. Jak młody słoń, więziony długo w stajni, zapragnął książę wyjść z pałacu.
Król dowiedział się o tem i nie umiał odmówić synowi.
— Trzeba tylko zapobiec — pomyślał — by Sidharta nie doznał zmącenia duszy i nie natknął się na zło tego świata. Rozkażę tedy usunąć z drogi biednych, starych, ułomnych i cierpiących.
Przybrano miasto wieńcami, wstęgami, zaprzężono konie do wspaniałego pojazdu i usunięto z ulic, któremi miał przejeżdżać książę, wszystkich ułomnych, starców i żebraków.
O naznaczonym czasie wezwał król syna, ze łzami w oczach pocałował go w czoło, spojrzał nań przeciągle i rzekł: — Jedź! — pozwalając mu tern opuścić pałac, lecz nie spuszczając go z myśli.
Książę wszedł do złocistego pojazdu, zaprzężonego w cztery konie, złotem przybrane, stangret dzierżył w rękach złote wodze, wszyscy dopuszczani do księcia byli bogaci, młodzi, piękni, zatrzymywali się na widok jego i podziwiali go. Jedni sławili łagodne spojrzenie, drudzy majestat wyrazu twarzy, inni piękność rysów, a jeszcze inni bujność sił fizycznych. Wszyscy kłonili mu się, niby sztandary przed posągiem bóstwa.
Pozostałe w domach kobiety słyszały okrzyki z ulicy, porzucając tedy zajęcia, spieszyły do okien, wychodziły na terasy i, podziwiając go, szeptały do siebie:
— O jakże jest szczęśliwą małżonka jego!
On zaś uczuwał radość nową na widok wspaniałego miasta, bogactwa mieszkańców i piękności kobiet.
Atoli bogowie, zawistni o rozkosz niebiańską, jakiej zażywali ziemianie, stworzyli starca i po stawili go na drodze księcia, by zmącić pogodę jego umysłu.
Oparty na kiju, zwiędły, pochylony, miał żyły nabrzmiałe pod zwiotczałą, pomarszczoną skórą, zęby mu się chwiały, a z czaszki spadało parę jeno kosmyków siwych włosów. Pozbawione rzęs po wieki były zaczerwienione, a nogi i ręce drżały bezustannie.
Zauważył książę tego tak odmiennego człowieka, spojrzał nań trwożnie i zapytał woźnicę:
— Cóż to za człowiek zgarbiony i siwy? Wychudłemi rękami dzierży kij, oczy jego nie mają blasku, a nogi się chwieją. Czy to jest potwór, igraszka natury, czy stał się takim przez wypadek?
Nie powinien był odpowiadać woźnica, ale bogowie zmącili mu rozum, a przeto rzekł bez namysłu:
— Człowieka tego opanowała i złamała starość, która niweczy piękno siły, rodzi ból, zabija rozkosz, nadweręża pamięć i stępia zmysły. I on też był dzieckiem, ssał pierś matki, chodził na rączkach, rósł, stał się młodzieńcem, był silny i piękny. Doszedł do wieku męskiego, a teraz jest oto zgrzybiałym starcem.
Książę zapytał wzburzony:
— Zaliż i mnie taki los czeka?
Woźnica odparł:
— I twoja, panie, młodość przeminie, a na stanie przykra starość, wszyscy bowiem tracimy, wraz z wiekiem, siły i piękną postać.
Książę zadrżał, jak byk na odgłos gromu, westchnął, potrząsnął głową, przeniósł ze starca spojrzenie na tłum wesoły i rzekł poważnie.
— Starość niweczy tedy pamięć, piękno, siłę wszystkich ludzi, a świat nie ginie porwany strachem? Zawróć, woźnico! Wracam do domu. Nie sposób mi patrzeć na ogrody i kwiaty, widzę bo wiem wszędzie jeno starość i o niej myśleć nie przestaję.
Książę wrócił do pałacu, nie mógł się jednak uspokoić. Chodząc po komnatach, mówił do siebie:
— Ach ta starość! Ta starość!
Odtąd nie zaznał już radości.
Postanowił atoli odbyć drugą przejażdżkę.
I oto zawistni bogowie stworzyli człowieka obarczonego chorobami, stawiając go na drodze, którą przejeżdżał.
Sidbarta spostrzegł chorego i spytał woźnicy.
— Cóż to za człowiek o wzdętym brzuchu, dyszący ciężko, obwisłych ramionach i bladej twarzy, który wyrzuca okrzyki rozpaczne, chwieje się na nogach, potrąca przechodniów i pada? Cóż to za człowiek, woźnico?
A woźnica odparł:
— Człowiek ten, o panie, został opanowany rozlicznemi chorobami, dawniej zaś był zdrów i silny!
Książę rzucił choremu spojrzenie współczucia i spytał:
— Zaliż los okrutny prześladuje tego tylko człowieka, czy może choroby zagrażają wszystkim stworzeniom?
— Ten sam los, o panie, spotkać może każdego! — odparł woźnica. — Choroby trapią świat cały.
Słysząc tę ponurą prawdę, zadrżał książę, jak odblask księżyca w wodzie, i jął mówić z goryczą:
— Jakto! Czyż patrząc na choroby, ludzie nie tracą całej wiary w siebie? Zaprawdę, czemże jest ich nauka? Żyjąc pod ustawiczną grozą śmieją się i radują jeszcze? Zawracaj, woźnico przejażdżka skończona, spieszno mi do domu. Nauczyłem się bać chorób, a dusza moja odtrąca uciechy, zamykając się, niby kwiat pozbawiony światła.
Wrócił zadumany do pałacu.
Zauważył król Sudhadana smutek syna, za pytał o powody, które skróciły przejażdżkę księcia, a woźnica opowiedział wszystko. Król doznał bólu wielkiego, przeczuwając, że syn umiłowany porzuci go. Straciwszy zwyczajne panowanie nad sobą, rozgniewał się na człowieka, któremu zlecił pilnowanie ulic, i ukarał go. Ale kara nie była zbyt srogą, gdyż nawykł do łagodności. Nadzorca ulic zdumiał się zresztą, słysząc wyrzuty albowiem sam nie dostrzegł ani starca, ani chorego.
Chcąc za każdą cenę zatrzymać syna w pałacu, dobierał mu król co najwymyślniejsze uciechy. Ale nic wyrwać nie mogło Sidharty z bolesnej za dumy. Tedy pomyślał, że nowa przejażdżka dobrze nań oddziała.
Wydał ostry nakaz, by usunięto starców, chorych i biednych, zmienił też woźnicę i pewny był, że teraz już nic nie zmąci pokoju duszy syna.
Ale zazdrośni bogowie stworzyli zwłoki człowieka, czterech ludzi niosących je i czterech, którzy szli z płaczem za niemi. A wszystko to widział sam jeno książę i woźnica.
Sidharta spytał woźnicy:
— Kogóż to niosą czterej ludzie i za kimże to idą czterej inni, z płaczem, w zielonych szatach?
Miast milczeć, odparł woźnica za wolą bogów:
— O panie, człowiek ten nie ma już rozumu, zmysłów, ni tchnienia w piersi. Leży bezświadomie, jak trawa skoszona w lesie. Nie wie teraz co rozkosz, ni ból, a opuścili go zarówno przyjaciele, jak wrogi.
— Czyż ten jeno człowiek znalazł się w takich warunkach? — spytał zmieszany książę. — Czy, może ten sam koniec czeka wszystko, co żyje?
— Wszystkich, o panie, biedaków i bogaczy, ludzi prostych, zarówno jak książąt czeka nie ubłagana śmierć.
Zadrżał, mimo odwagi swej książę, poznawszy co śmierć, oparł się o pojazd i rzekł smutnie:
— Oto wspólny los wszystkich istot! Mimo to jednak, wolen trosk oddaje się człowiek uciechom i rozrywkom! Zaprawdę, zatwardziałą i ślepą jest ludzka dusza. Mając śmierć przed oczyma, ludzkość kroczy drogą radości. Wracajmy! Nie pora mi oglądać kwietnych ogrodów. Jakżeby mógł w godzinie strachu radować się człowiek rozsądny?
Ale woźnica pojechał, jak król rozkazał, do ogrodów, gdzie syn kapłana domowego Udayin, przyjaciel młodości księcia, z polecenia Sudhadany zgromadził mnóstwo pięknych dziewcząt, biegłych w śpiewie, tańcu i wszelakich igraszkach miłosnych.
*
Całą książkę można przeczytać w Bibliotece Polona pod adresem:
https://polona.pl/item/zycie-buddy-wedlug-starych-zrodel-hinduskich,OTI5MDQ4MTk