Kazania
Katolicy, którzy narzekają na swojego proboszcza, bo mówi on zbyt długo i nudno, niech dziękują Bogu, że nie urodzili się trzysta lat temu w rodzinie protestanckiej. Protestanckie wskazówki kaznodziejskie z XVIII wieku podają, że kazanie nie powinno trwać dłużej niż 1,5 godziny. I nie powinno być w nim mistycyzmu, a treści ściśle oświeceniowe. I tak na Wielkanoc mówiono o niebezpieczeństwie zakopywania zmarłych żywcem. Na Boże Narodzenie o korzyściach z przebywania zwierząt na polu albo o pożytkach płynących z rodzenia na świeżym powietrzu. Tradycyjnie w Święto Reformacji wytaczało się najcięższe armaty przeciw Kościołowi katolickiemu. Gdy pojawił się Bach - ludzie w niedzielę praktycznie nie wychodzili z kościoła. Zaczynało się od porannego nabożeństwa, po nim była kantata. Później jakiś motet, no, a po nim był już najwyższy czas na... nabożeństwo popołudniowe.
A więc mogło być gorzej. Dlaczego jednak nie jest całkiem dobrze, a bywa tak, jak opisał w jednym ze swoich wierszy ksiądz Jan Twardowski: "homilie jak ciężkie indyki jakby ktoś przyszedł porozmawiać z nikim. Jezus na śmierć rozebrany bosy, prosi o słowa świeże, wilgotne od rosy"? Problemy zaczęły się ujawniać około 1989 roku. Świat mocno przyspieszył. A wraz z nim wierni, uformowani przez nowe media. Kościół zaś zmieniać się zwykł z rozwagą i powoli. I coś zaczęło "strzelać na łączach". Księża wpadli na chwilę w okres retorycznej bezradności, by wrócić do utartych jednokierunkowych modeli komunikacji.
Wystarczy posłuchać przez dwadzieścia minut o tym, iż "dziewictwo Maryi naśladujemy w ten sposób, że staramy się całe swoje serce oddać Panu Jezusowi, macierzyństwo zaś Maryi naśladujemy wówczas, gdy staramy się, żeby całe nasze życie było płodne również w wymiarze duchowym", aby mieć pewność, że nie wiadomo o czym i do kogo kaznodzieja mówi.
Specjaliści wymieniają cztery podstawowe grzechy, jakie popełniają dziś na ambonie polscy księża. Pierwszy - to nadużywanie teologicznego slangu, z którego wierni nie rozumieją nic. Drugi - to negatywizm, który ma swoje podłoże historyczne. O ile w czasach komunizmu kaznodzieja był po stronie wiernych przeciw systemowi, tak we wczesnych latach dziewięćdziesiątych był z Bogiem, ale zdarzało się mu być w opozycji do wiernych. Wtedy też triumfy zaczęły święcić zwroty tworzące poczucie powszechności zagrożenia: "słyszy się, że"; "mówi się, że". Trzeci - to usilne "umłodzieżowienie" języka, co w kościelnym kontekście brzmi zwykle żałośnie ("Matka Boża wymięka, słysząc anielskie pozdrowienie i słowa Elżbiety").
Czwarta i najcięższa chyba wina - to "duszpasteryzowanie" wiernych, "rozcieńczanie" ewangelii. Najczęściej dzieje się tak, gdy ksiądz szuka tematu dopiero w trakcie kazania. Rzuca wtedy z ambony ogólniki, uruchamia popularne zjawisko znane jako "mówi się", które w skrajnych wypadkach może doprowadzić do tak zwanej pulpitofilii, czyli zatracenia umiejętności schodzenia z ambony. Ma się wtedy wrażenie, że mówca dysponuje bankiem pięćdziesięciu ogólnie słusznych zdań, które łączy ze sobą w różnych konfiguracjach. Nierzadko ksiądz za żywą gestykulacją skrywa spojrzenia rzucane na pulpit, gdzie leży kwartalnik "Współczesna Ambona" (mniejsze ściągi, jak uczy praktyka, księża ukrywają w rękawie lub umieszczają w lekcjonarzu). Dzięki niemu człowiek religijny i mobilny jest narażony na ryzyko dwukrotnego wysłuchania identycznego kazania tego samego dnia w dwóch różnych kościołach.
Skąd bierze się kryzys polskich kazań? Doskonale streszcza go jeden ze słuchaczy krakowskiej Szkoły Retoryki powołanej przy Uniwersytecie Jagiellońskim i Papieskiej Akademii Teologicznej między innymi z myślą o edukowaniu kaznodziejów. "Nauczony do ludzi mówić to jestem, ale żeby tak do kogoś to nie bardzo". Jej uczniowie wynieśli ze szkoły wiedzę o tym, że nawet perfekcyjne opanowanie kościelnej mowy nie wystarcza, by się z kimś dogadać. Ich przemowy są filmowane, a później bezlitośnie krytykowane przez polonistów, speców od mowy ciała i międzyludzkiej komunikacji. Wykładowcy w czasie zajęć prowokują ostre debaty na przykład na temat aborcji czy homoseksualizmu.
Czy sposobem na utrzymanie uwagi wiernych, wychowanych na ofercie TVN i Polsatu, nie powinna być też odrobina aktorstwa? Czas charyzmatycznych kaznodziejów, Piotra Skargi czy Billy'ego Grahama, chyba jednak już minął. To w komunizmie można było grzmieć odważnie i na najwyższej nucie, a ludzie siedzieli zasłuchani. Dziś, w dobie wolnego rynku idei, liczy się logika wywodu, precyzja tego, co chce się powiedzieć. W wielu miejscach stosowane zaczynają być nowoczesne formy mówienia kazań. W kościołach protestanckich praktykowana jest na przykład tak zwana sztafeta kaznodziejska, w której jeden mówca podejmuje ostatni wątek z wypowiedzi poprzednika. Dominikanie polscy propagują rekolekcje dialogowane, w czasie których kaznodzieje rozmawiają ze sobą, a kazanie trwa nawet do godziny. Z ożywianiem kazań trzeba jednak uważać.
Pewien krakowski kaznodzieja posunął się do tego, że podczas misyjnych kazań o śmierci, ku zaskoczeniu słuchaczy wpadał do wykopanego grobu. Inna branżowa legenda opowiada, jak "ożywianie" kazania skończyło się w jednym ze szczecińskich kościołów. Ksiądz w niezwykle emocjonalnej mowie próbował nakłonić dzieci do refleksji nad tajemnicą Zwiastowania. Roztaczał przed nimi wizję cichej nocy w Nazarecie, uśpionego miasteczka, gwiazd na niebie, Maryi zajmującej się domowymi robótkami. "I nagle pośrodku izby oślepiający błysk! Grzmot! Wszystko drży! Przy piecu staje anioł i mówi: Witaj Maryjo! Dzieci, co odpowiedziałybyście aniołowi?" - pyta zadowolony ze swych aktorskich talentów duszpasterz, ale odpowiada mu cisza. W końcu zgłasza się przerażony malec, który wyznaje do mikrofonu: "Ja to bym się chyba ze....ł ze strachu"...
Na tym tle jako ideał jawią się minimalistyczne kazania ks. Mieczysława Malińskiego na Wielkanoc ("Chrystus zmartwychwstał! Ale wy i tak w to nie wierzycie") lub słowa, które wygłosił podobno kilka lat temu w święto Przemienienia Pańskiego nestor polskich dominikanów, dziewięćdziesięcioletni ojciec Joachim Badeni. To kazanie również przytaczam w całości: "Dziś Przemienienie Pańskie. Przemieniajmy się, przemieniajmy się. Amen".
Dla bardziej zaawansowanych:
Jak mówią najwięksi;
Retoryka na ambonie,Wyd. M, Kraków 2003.
Jak mówi większość: Dorota Zdunkiewicz-Jedynak,
O Bogu łatwym, lekkim, niewymagającym.
Banalizacja języka Kościoła,"Res Publica Nowa", 2004 nr 2.
Szymon Hołownia,
Sprzedawanie Dobrej Nowiny "W drodze", 2002 nr 7 (347).
Jak mówić, żeby ludzie nie uciekali
Przekonać Pana Boga, z ks. Józefem Tischnerem rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin, Wyd. Znak, Kraków 1999.
Kurs przedmałżeński.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, jako kilkunastoletni ministrant, po wieczornej mszy zostałem w kościele. Zaczynał się kurs przedmałżeński. Wrażenie, jak na filmach Davida Lyncha - nic nie rozumiałem, czułem strach. Wygaszone światła. Para prelegentów: ksiądz z szóstym krzyżykiem na karku i lekarka, na oko jego rówieśniczka. Ksiądz z widocznym znudzeniem prezentował krwawe przezrocza, pokazujące rozerwane ludzkie płody, co miało zniechęcić kursantów do aborcji. Jego partnerka rozdawała słuchaczkom skserowane odręczne rysunki. "W te wykresiki będziecie wpisywać wyniki badań śluzu" - wyjaśniła. "A w nagrodę najlepsze prace zostaną odczytane na następnych zajęciach..." - dorzucił półgłosem mój sąsiad z ławki. Kursy przedmałżeńskie to - niczym chór parafialny (zob. "Chór") - praktycznie nie wysychające źródło anegdot. Podobno w Łodzi na kursie przedmałżeńskim pan z poradni rodzinnej przekonywał zebranych, że doskonale wie, co czuje kobieta, gdy mężczyzna używa prezerwatywy (nic przyjemnego), a wie to, bo jego żona jest higienistką.
W innej parafii prowadząca kurs wyjaśniała młodym parom, że zbyt częste współżycie może prowadzić do problemów dermatologicznych. Powiedzieć, że wśród polskich katolików kursy przedmałżeńskie nie mają dobrej prasy - to za mało. Zdaniem wielu są równie sensowne, co obowiązkowe kursy BHP, w czasie których można się dowiedzieć, że stanowczo nie należy pchać śrubokrętu do gniazdka. Porównanie jest o tyle trafne, że podstawowym problem kursów przedmałżeńskich jest chyba właśnie ich obowiązkowość. A o tym zdecydowała instrukcja episkopatu Polski z 1975 roku.
To unikat na skalę światową, bo choć w wielu krajach istnieją jakieś formy kursów czy warsztatów dla narzeczonych, uznaje się jednak, że dorośli chrześcijanie są na tyle dorośli, by sami mogli decydować, czy są im one potrzebne. I choć niektórzy lansują tezę, że obowiązkowe kursy to polskie osiągnięcie i "najpełniejsze wprowadzenie w czyn soborowej nauki o małżeństwie", praktyka pokazuje co innego. Stary rynkowy mechanizm sprawia, że jeśli ludzie nie mają wyboru, czy chcą korzystać z danej usługi, czy też nie - usługodawca przestaje dbać o jakość, bo przecież i tak muszą do niego przyjść. Skutek jest taki, że w polskich poradniach życia rodzinnego wcale nie tak rzadko można natknąć się na stare panny czy księży. Są oczywiście i miejsca, gdzie do prowadzenia kursów zaprasza małżeństwa. I oby ich było coraz więcej.
Episkopat podobno pracuje nad zmianami w programie przygotowań do katolickiego ślubu. W archidiecezji katowickiej wprowadza się do programu kursów, prowadzonych w małych grupach, specjalne ankiety dla uczestników. Fantastyczną sprawą są importowane z Zachodu "Wieczory dla zakochanych", cykl dziewięciu spotkań, na których rzecz jasna jest ksiądz, ale narzeczeni pod kierunkiem doświadczonej pary oprócz kompetentnej rozmowy, choćby o naturalnych metodach planowania rodziny, dużo czasu poświęcają też na trening rozwiązywania konfliktów i uczą się metod komunikacji.
"Wieczory" mają swoją skróconą wyjazdową formę: "Weekendy dla zakochanych". Walą na nie tłumy, problem w tym, że organizowane są tylko w kilkunastu ośrodkach w Polsce; zdarzały się też przypadki, że proboszczowie nie chcieli uznawać ich za wystarczające przygotowanie do małżeństwa. Na absolwentach "Wieczorów" ciąży też (nie wiedzieć czemu) obowiązek kilku wizyt w poradni życia rodzinnego (ciąży on zresztą na wszystkich, ale w parafiach często łączy się jedno z drugim, bo kurs prowadzą właśnie panie z poradni).
To bardzo chrześcijańskie - ostudzić nieco miłosny zapał zakochanych narzeczonych, pokazać, że małżeństwo to nie tylko słodkie "gruchanie", ale i poważna instytucja, do założenia której trzeba się porządnie przygotować. Coraz ważniejsze staje się jednak, by w tym przygotowaniu właściwie rozłożyć akcenty. W sytuacji, gdy liczba wniosków o "kościelny rozwód" rośnie w Polsce w tempie kilkuset na rok, młodzi ludzie, skoro już przyszli do świątyni - zamiast słuchać wyłącznie o pęcherzykach Graffa - powinni więcej czasu poświęcać na to, by uczyć się, jak bronić trwałości swego związku. Bo w przeciwnym razie będziemy mieli wokół siebie coraz więcej doskonale wyedukowanych w badaniu śluzu BYŁYCH małżonków.
Dla bardziej zaawansowanych:
Więcej o "Wieczorach dla zakochanych”:
http://www.mateusz.pl/goscie/spotkaniamalzenskie/zakochani.html
Wszystko o naturalnym planowaniu rodziny; Jak powinno wyglądać przygotowanie do małżeństwa katolickiego? Jerzy Burakowski,
Wprowadzenie do teologii duszpasterstwa rodzin, Bernardinum, Pelplin 1999.
Szept aniołów.
Coś specjalnie dla tych wszystkich, którzy wątpią w Kościół albo w Boga w nim wyznawanego. Albo i w jedno, i w drugie.
Szept aniołów to tytuł książki napisanej pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku przez jednego z najbardziej znanych amerykańskich socjologów. Peter Berger wywodził w niej niedowiarkom, że każdego z nich otacza tajemnicze "coś jeszcze". Że świat, w którym człowiek żyje, nie ogranicza się tylko do niego samego. Ma "okna i drzwi", które czasem przy okazji zwykłych ludzkich spraw niespodziewanie się otwierają, wpuszczając do środka orzeźwiający powiew tajemnicy. Każdy z nas go czuł, twierdzi Berger. Każdy z nas miał moment, gdy nie wiadomo skąd i dlaczego choćby na chwilę dostał skrzydeł. Życie, choćby na chwilę, przestało być ciężarem, a jawiło się jako pasmo wielkich szans. Lęk, choćby na chwilę, ustąpił mocnej nadziei.
Berger nie ma wątpliwości - w tej przestrzeni, której przeczucie tak nas uskrzydla - mieszka sam Bóg. I by jej dotknąć, nie trzeba wcale być mistykiem. Bo zdaniem Bergera cała zabawa polega na tym, że "niebo styka się z ziemią" nie w spektakularnych objawieniach, ale w na pozór bardzo prozaicznych okolicznościach. Ot, choćby w chwili, gdy matka uspokaja dziecko, które obudził w nocy zły sen. Matka mówi mu: "śpij, wszystko jest w porządku", a zdaniem Bergera nie ma piękniejszego wyznania wiary w to, że naturalnym stanem wszechświata jest ład, ład przekraczający ludzkie poznanie, ład, któremu można się powierzyć, gdy dopadnie nas strach przed nieznanym.
Tej transcendencji, czegoś poza nami, możemy też doświadczyć, patrząc na dwoje dzieci, które "zapomniały" się w zabawie. Obserwator takiej sceny sam często ulega jej hipnotycznej aurze. Czuje, że dla tych malców nie istnieje w tej chwili nic innego, że są poza znanym nam czasem, choć pewnie i tak w końcu do niego wrócą, gdy rodzice ściągną je z powrotem na ziemię, wołając na obiad do domu.
Berger to zetknięcie znanego z nieznanym widzi też w chwili, gdy ktoś decyduje się dać swoje życie, by ktoś inny mógł żyć, gdy wzrok utkwiony ma w czymś, co leży już za horyzontem śmierci. Taka "łącznikowa" chwila to też jego zdaniem sytuacja, którą przeżył prawie każdy z nas, widząc jak komuś, kto bezwzględnie na to nie zasłużył, dzieje się straszna krzywda. Targa nami wtedy bezgraniczny gniew, poczucie, że dzieje się coś niezgodnego z jakąś niewidzialną zasadą, na której opiera się ten świat, gdy "wołamy o pomstę do nieba".
W każdej z tych sytuacji w naszych uszach dźwięczy echo innego świata, szept aniołów, który w pełnej krasie usłyszymy, gdy przejdziemy na drugą stronę życia. A Kościół? Zadaniem Kościoła jest ten szept wzmocnić, wskazać kierunek, z którego dobiega, pomóc iść w jego stronę tak, by go nie zgubić.
Czytając całkiem niedawno
Szept aniołów, przypomniałem sobie historię sprzed kilkunastu lat, gdy będąc dociekliwym szóstoklasistą, postanowiłem "zagiąć" mojego katechetę, odpytując go z niepojętej dla mnie wtedy relacji mojej wolnej woli z Bożą wszechwiedzą. "Bo ja mogę wybrać, co zechcę?" - upewniałem się. "A co masz nie wybrać..." - przytaknął rezolutnie ksiądz. "Ale skoro ja mogę wybrać, co zechcę, to skąd Pan Bóg wie, co ja wybiorę, skoro nawet ja tego nie wiem?" - wyprowadziłem w moim przekonaniu śmiertelny cios. "A co ma nie wiedzieć..." - odparował tymczasem bez emocji kapłan. Pamiętam jak dziś, że staliśmy na schodach zakrystii, pamiętam jak (rzecz działa się przed mszą) poprawiałem sobie komżę, pamiętam, że niebo było jasne, ale we mnie, gdy usłyszałem tę odpowiedź, jakby strzelił piorun. Całe stado piorunów. Na wielu osobach (łącznie ze wspomnianym księdzem), którym opowiadałem tę historię, nie zrobiła ona żadnego wrażenia. Ja wyraźnie pamiętam, jak poczułem wtedy, że dotykam jakiejś niepojętej dla mnie tajemnicy. A raczej, że to ona mnie dotyka. W moim mózgu przeskoczyła jakaś klapka i uwierzyłem, że są na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. To dlatego wierzę teraz Bergerowi. Choć on akurat jest socjologiem.
Dla bardziej zaawansowanych:
Peter L. Berger,
A rumor of angels, Anchor Books, Garden City 1970.
Zestaw "Mały ksiądz"
Każdy ksiądz wyjeżdżający - ot choćby - z młodzieżą na wakacje, zabiera zwykle ze sobą gustowną walizeczkę formatu mniej więcej połowy klasycznej dyplomatki. W branży mówi się na nią właśnie zestaw "Mały ksiądz" (na wzór "Małych chemików" czy "Małych lekarzy"), a zawiera ona wszystko co niezbędne do odprawiania nabożeństw poza kościołem, a więc na przykład na polanie, łódce, odwróconym kajaku i wszędzie tam, gdzie księdzu pozwala fantazja i prawo kanoniczne.
W skład zestawu wchodzi zwykle "kielich - zrób go sam" (zwykle skręcany z dwóch elementów, czasem po prostu wyzłocony kieliszek), zbiór wykrochmalonych gadżetów mu towarzyszących (tak zwana bielizna kielichowa), mikroskopijne fiolki (fachowo - ampułki) na wino i wodę, paczka białych hostii (zob. "Komunia"), stuła (zob. "Kolor liturgiczny") i zbiór formuł mszalnych czyli mszał (wypierany ostatnio przez popularne "Oremusy", minimszaliki "dwa w jednym", bo z aktualnymi czytaniami, wydawane jako miesięcznik przez księży marianów).
Zestaw "Mały ksiądz" można nabyć w wielu sklepach z dewocjonaliami. W Rzymie bez większych problemów można się też zaopatrzyć w zestaw "Mały biskup", zawierający insygnia władzy biskupiej. Na co dzień oglądamy go tuż za biskupem w rękach jego sekretarza, który nosi go jak atomową walizkę. "Mały biskup" to już cała dyplomatka, w której wnętrzu w atłasach spoczywa mitra, czyli spiczasta czapa wkładana przez biskupa w czasie mszy, i rozkręcona na trzy części biskupia laska, fachowo nazywana pastorałem. I jedno, i drugie to niespełniony sen wielu kilkuletnich chłopców, którzy stawiają swoje pierwsze kroki w ministranturze i później - zafascynowani katolicką obrzędowością - odprawiają w domu msze dla misiów i lalek. Gdyby wiedzieli o jego istnieniu, nie musieliby pewnie - tak jak ja - odprawiać tych obrzędów na kuchennym stole z użyciem ampułek herbaty i tekturką w roli hostii, czy jak mój spowiednik, nakrywając się zamiast ornatu kocykiem, lub wreszcie - jak moja koleżanka, która mając cztery lata, paradowała przez rodziną miejscowość z pedałem i kołem zębatym od roweru w charakterze monstrancji, udając, że prowadzi procesję Bożego Ciała.
Znak pokoju
Przekazuje się go podczas mszy świętej na chwilę przed komunią. To rzecz o pięknej symbolice, ksiądz jako pierwszy od ołtarza, na którym jest już Pan Bóg, przekazuje życzenie pokoju ministrantom, ci - wiernym, a wierni podają go dalej, między sobą. Teoretycznie tak to właśnie powinno wyglądać - jak fala idąca od ołtarza aż pod chór. Na jej przejście warto by zaczekać, to jedyny moment w czasie mszy, kiedy wierni mogą poczuć, że są faktycznie jakąś wspólnotą. Następujący zaraz potem śpiew "Baranku Boży" przecież nie ucieknie...Jakość odprawienia tego momentu mszy jest tym bardziej istotna, że poczucie wspólnoty w polskich kościołach wygląda bardziej niż blado.
Podczas dziewięciu mszy na dziesięć ma się wrażenie, że zaludnia je nie wspólnota ludzi, których łączy ta sama wiara, a kompletnie anonimowy tłum. Nic więc dziwnego, że "znak pokoju" to dla wielu wciąż jeden z najbardziej ambarasujących momentów liturgii. Do tej pory nic nie zakłócało ich doskonale osobnego murmurando. Znak pokoju zaś wzywa ich, by porzucili swą splendid isolation i nawiązali interakcję z sąsiadem z ławki. Polak nie byłby jednak Polakiem, gdyby i na to nie znalazł metody. Jeszcze kilkanaście lat temu podstawową metodą przekazywania znaku pokoju był więc u nas tak zwany kiwaczek - wybitnie polska specjalność, manewr o banalnie prostej choreografii: błyskawiczny zwrot w prawo, lekki skłon głową, błyskawiczny obrót w lewo i też lekki skłon głową, plus wymruczenie mantry "Pokój nam wszystkim". Prosto, higienicznie, bezboleśnie.
Wybitny fachowiec od liturgii, ojciec Tomasz Kwiecień, sporządził atlas sposobów radzenia sobie z przekazywaniem znaku pokoju. Obok "kiwaczka" wymienił w nim: "trykanie się", "ukłon do torebki", bieganie niespokojnym wzrokiem od ołtarza bocznego za filar (byle tylko nie spotkać wzroku sąsiada) lub - to wychył w drugą stronę - radosną obłapiankę, czyli klasycznego "niedźwiadka".
Kilka lat temu zaczął u nas karierę importowany z Zachodu trend, zgodnie z którym znak pokoju winien być bardziej wyrazisty i wymaga podania ręki najbliżej stojącym osobom. Przy tym zabiegu należy też wypowiedzieć słowa: "Pokój z tobą" (gdy mamy ochotę zabawić się w cudzoziemca lub tak się składa, że sami nim jesteśmy - "polećmy" łaciną, mówiąc Pax tibi). Jeśli ludzi w kościele jest mało, a od następnego sąsiada dzielą nas cztery ławki - nie ma potrzeby, by do niego biec, wystarczy subtelny uśmiech i lekki ukłon, za to wyraźnie zaadresowany.
Dla bardziej zaawansowanych:
Więcej o "kiwaczku":
Błogosławione marnowanie. O mszy świętej z o. Tomaszem Kwietniem rozmawiają Jacek Borkowicz i Ireneusz Cieślik, Wyd. Znak, Kraków 2003.
*