Jak można się domyślić, bazylika il Gesù (Jezusa), stojąca na placu o takiej samej nazwie, jest głównym kościołem jezuitów w Rzymie. Symbolizuje ufność wiary, triumf religii, dumne pragnienie rewanżu po traumie spowodowanej przez Lutra, przeświadczenie o światowej misji, której Towarzystwo Jezusowe było świadome od początku swego istnienia. Imponująca, choć w sumie dość surowa fasada nie pozwala odgadnąć, jakie spiętrzenie marmurów, rzeźb, brązów, stiuków, złoceń, obramowań, kolumn, belkowania, fresków znajduje się wewnątrz. Już same rozmiary nawy głównej i rozmach, z jakim wykonano sklepienie, są niezwykłe. A to nie wszystko.
Kościół Najświętszego Imienia Jezus, Rzym W samym centrum sklepienia artysta zwany Baciccia (Giovanni Battista Gaulli) wykonał w 1679 roku fresk przepełniony niezwykle dynamicznymi postaciami, wykorzystując niezwykły efekt perspektywy, skutkiem czego malowidło zdaje się przebijać sufit i wychodzić poza złote obramowanie podtrzymywane przez aniołów. To Triumf Imienia Jezus, na którym oczywiście jest przedstawiony sam Jezus w niezwykle żywym świetle, które rozbłyskuje pośrodku fresku i oświetla tłum świętych i wiernych wokół.
W kościele tym znajduje się wiele dzieł godnych uwagi i mówią o nim wszystkie przewodniki, jednak tym, co naprawdę się tu liczy (często tak się zdarza i nie tylko w Rzymie), jest pierwsze wrażenie, przepych barw i ozdób, które mówią o zamyśle i manifeście twórców. Na przykład kompozycje po obydwu stronach ołtarza św. Ignacego Loyoli (lewy transept).
Z jednej strony Wiara triumfująca nad bałwochwalstwem, z drugiej Religia obalająca herezję. Święty jest pochowany pod ołtarzem, a w centralnej niszy, między czterema wielkimi kolumnami wyłożonymi lapislazuli, znajduje się ogromna statua, która codziennie o 17.30 jest odsłaniana, opuszcza się wtedy obraz zakrywający ją przez resztę czasu. Dawniej cały posąg był ze srebra, obecnie zaś w większości jest z gipsu. Oryginał bowiem został przetopiony na rozkaz Piusa VI, który zmuszony przez Napoleona do podpisania traktatu w Tolentino musiał zapłacić duże odszkodowanie wojenne.
Na ostatnim piętrze budynku przylegającego do kościoła, pod numerem 45 na placu, znajdują się pokoje św. Ignacego, a raczej to, co pozostało z domu, który pierwotnie był siedzibą Towarzystwa Jezusowego i gdzie sam założyciel mieszkał do śmierci (1556 r.). Zauważmy niewielki, lecz ciekawy szczegół: w kościele, po lewej stronie ołtarza, znajduje się Memoriał dedykowany św. Robertowi Bellarminowi, z popiersiem wyrzeźbionym przez Berniniego.
Grób tego jezuity bogatego w talenty, lecz ubogiego w miłość, który zmusił Galileusza do wyparcia się swych tez i skazał na śmierć Giordana Bruna, znajduje się w innym wielkim kościele Towarzystwa pod wezwaniem św. Ignacego Loyoli. Do Bellarmina jeszcze wrócimy.
Podobny przepych jak w bazylice il Gesù, znajdujemy w kościele św. Ignacego – ta sama duma, tak samo zachwycające freski, podobna wizja triumfującej wiary mającej rozprzestrzenić się po krańce ziemi, pyszniącej się z powodu pewności posiadanej prawdy. Niemal w samym centrum nawy zaznaczono punkt, z którego najlepiej widać perspektywę fresku zdobiącego sklepienie, wykonanego przez Andrea Pozza w 1685 roku: aniołowie, błogosławieni, święci, niebo o niezwykłej głębi, w którym św. Ignacy oświetlony blaskiem Chrystusa rozprzestrzenia światło na cztery strony świata. Ponownie to samo przesłanie: światowa misja zakonu.
Kościół św. Ignacego w Rzymie To papież Grzegorz XV (Alessandro Ludovisi, 1621–1623), wychowanek kolegium jezuitów, zasugerował Ludovicowi Ludovisiemu, którego był stryjem, wzniesienie tej świątyni w 1622 roku.
W kaplicy znajdującej się w głębi po prawej stronie można podziwiać grobowiec, prawdopodobnie najbardziej ozdobny ze wszystkich znajdujących się w Rzymie: tron z baldachimem, falujące draperie, rozradowani aniołowie, wielobarwne marmury; na szczycie posąg papieża udzielającego błogosławieństwa, u jego stóp Wiara i Obfitość, a w medalionie podtrzymywanym przez anioły profil papieskiego bratanka kardynała Ludovica. Kaplicę otaczają rzeźby przedstawiające cnoty kardynalne. W dziele tym nawet najmniejszy fragment jest pełen ozdób i ruchu.
Godny uwagi jest również ołtarz św. Ludwika Gonzagi, bogato rzeźbiony, ozdobny, z kolumnami i symbolami, także tutaj pysznią się ogromni aniołowie. Kościół powstał w miejscu, gdzie w cesarskim Rzymie wznosiła się świątynia Izydy, w centrum dzielnicy egipskiej. Tu, gdzie dzisiaj jest fasada, znajdowało się Dziewicze Źródło: ogromna fontanna będąca częścią akweduktu zbudowanego w czasach Agrypy Meneniusza, funkcjonującego do dzisiaj. Akwedukt kończy się Fontanną di Trevi.
Kościoły il Gesù i św. Ignacego, kapiące od złota i brązu, pełne stiuków i marmurów, ukazują chwałę i ogrom ambicji jezuitów. Nie przez przypadek zakon ten jest zarazem najbardziej znienawidzony i ceniony, należą do niego ludzie świetnie wykształceni, zdolni operować wysublimowanymi pojęciami, lecz nie mniej zdolni również do hipokryzji i dwulicowości, o czym świadczy historia.
Podobnie jak Żydzi umieją wspaniale opowiadać historie o samych sobie, jezuici potrafią się śmiać z własnych niedoskonałości. Na ich stronie internetowej (www.gesuiti.it) można przeczytać między innymi taki żart:
Umiera pewien kapucyn i idzie do nieba. Gdy dochodzi do recepcji, przydzielają mu przeznaczoną dla niego chmurkę i mówią, jak ma się na nią dostać. Po drodze mija go wspaniały złoty rydwan zaprzężony w sześć białych koni, istny cud. Chwilę później kapucyn spotyka świętego Piotra. „Wasza Świątobliwość, kto jechał w tym wspaniałym rydwanie?” – pyta.
„A, ten… to pewien jezuita” – odpowiada święty Piotr.
Na pytanie kapucyna: „Dlaczego on jedzie w rydwanie, a ja idę pieszo?”, święty Piotr odpowiada:
„Wie ojciec, w tych okolicach jezuita to rzadkość”.
Trzeba mieć wiele pewności siebie, aby śmiać się z własnej sławy, nie zawsze pozytywnej, a często wręcz bardzo złej. Słownik mediolańsko-włoski z 1814 roku pod hasłem „jezuita” podawał takie znaczenia jak: „knur, świnia, prosiak”. Nawet słownikom przyświecają pewne ideologie i ta, która cechowała publikację Cherubiniego, jest oczywista. Trzeba jednak nadmienić, że edycja słownika Zingarellego z 1943 roku „Żyda” definiowała jako „lichwiarza, chciwca, żądnego zysku”.
Sławę jezuitów potwierdza pewne zdarzenie, do którego doszło wieczorem 27 grudnia 1594 roku. Król Francji Henryk IV, hugenot nawrócony na katolicyzm (to on wypowiedział słynne zdanie: „Paryż wart jest mszy”), znany jako „Le Vert Galant” (stary, ale jary) z powodu swoich licznych kochanek, udał się do jednej z nich, Gabrieli d’Estrées, do Hôtel de Schomberg w pobliżu Luwru. Tam czekała na niego nie tylko kobieta, lecz także pewien młodzieniec, Jean Châtel, aby go zabić. Rzucił się na króla z nożem, lecz chybił i tylko zranił go w usta, łamiąc mu ząb.
Zamach się więc nie udał, zabójcę pojmano. To szaleniec? Przedstawiciel wrogiej królowi frakcji? Mało było o nim wiadomo: miał zaledwie dziewiętnaście lat, był synem sprzedawcy tkanin. Podejrzenie padło na grupę księży. Chłopiec uczył się w szkole jezuitów i do owego szalonego czynu został nakłoniony w tamtym okresie. Nawet jeżeli Henryk IV przeszedł na katolicyzm, zachował otwarte podejście do religii. Krótko potem, w 1598 roku, wydał sławny edykt nantejski, jedno z pierwszych praw świadczących o tolerancji religijnej, które zezwalało na sprawowanie kultu protestanckiego na terenie królestwa.
Krótko mówiąc, na ławie oskarżonych wraz z młodym Châtelem zasiadali także jezuici. Śledztwo przeprowadzone w kolegium jezuitów w Clermont oraz w Maison Saint Louis potwierdziło zarzuty. Châtel był lojalnym wysłannikiem przewrotnego Towarzystwa Jezusowego. Błyskawicznie został skazany na śmierć i dwa dni po zamachu przywiązano go do czterech koni, które pognane w różnych kierunkach rozerwały go żywcem. Czy jednak to naprawdę jezuici byli jego zleceniodawcami?
Poważne oskarżenie, a mało dowodów. Skutek był taki, że na pewien czas wydalono jezuitów z Francji.
Zamach na króla był doskonałym pretekstem do ograniczenia działalności zakonu, do czego wielu wzywało, uważając, że zakon za bardzo miesza się do polityki i nazbyt angażuje w dziedzinie edukacji. Poza tym wielu nowicjuszy pochodziło z Hiszpanii, skąd wywodziło się także samo Towarzystwo Jezusowe, i podejrzewano, że jezuici sprzyjają tej monarchii, która rywalizowała z koroną francuską o panowanie w Europie.
Henryk IV zginął w 1610 roku w kolejnym zamachu. Zabił go fanatyczny katolik François Ravaillac, liczący trzydzieści dwa lata, który bez powodzenia usiłował wstąpić do jezuitów. Także on został rozerwany żywcem w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się plac Hôtel de Ville.
W ciągu kilku dziesięcioleci Towarzystwo Jezusowe zyskało złą sławę, co potwierdzają broszury, procesy i szeroko rozpowszechniane plotki. Pamflet opublikowany w Anglii w tym samym roku, w którym został zamordowany Henryk IV, nosił wymowny tytuł
Discoveries of the Most Secret and Subtle Practices of Jesuits („Odkrycia na temat tajemnych i wyrafinowanych praktyk jezuitów”).
Książeczka pełna była oszczerczych insynuacji z akcentami melodramatycznymi, które niebawem stały się typowymi wątkami powieści gotyckiej: „Przed przyszłym mordercą kładli nóż, owinięty w płótno i umieszczony w zamkniętej srebrnej szkatułce, która na wieku miała wygrawerowany pięknymi literami napis Agnus Dei. Potem wyciągali ów nóż i skrapiali go wodą święconą”.
Do każdej broni przyczepiali pięć lub sześć kolorowych korali o podwójnym znaczeniu: wskazywały one liczbę ciosów, jaką należało zadać ofierze, oraz mówiły o tym, ile dusz po dokonanym zabójstwie zostanie wyzwolonych z czyśćca. „Całe Towarzystwo klękało u stóp przyszłego zabójcy. Przekonywali go, że jest osobą wyjątkową i że są tak olśnieni blaskiem, jakim emanuje, iż padają u jego stóp. Rekrut był pewien, że naprawdę i natychmiast pójdzie do nieba, bez przechodzenia przez czyściec”. Obietnica, którą wszyscy fanatycy, nie tylko religijni, zawsze powtarzali – i nadal powtarzają – na zgubę najbardziej naiwnych adeptów. Także dzisiaj.
W innej broszurze z 1759 roku mówi się o tym, że jezuici są doskonałymi znawcami chemii i farmakologii. W
The Doctrines and Practices of the Jesuits („Doktryny i praktyki jezuitów”) czytamy, że jezuici dostarczali zabójcom trucizny „zdolne zatruć naczynia, talerze, solniczki, miski, garnki i wszelkiego rodzaju sztućce, nawet jeżeli te są po wielekroć myte i czyszczone”.
Jednym z najsławniejszych procesów sądowych epoki, z powodu seksualnego podtekstu, była sprawa wytoczona przez Marie-Catherine Cadière (urodzoną w Tulonie w listopadzie 1709 roku) spowiednikowi, jezuicie Jean-Baptiste’owi Girardowi. Proces odbył się w 1731 roku w parlamencie Aix-en-Provance. Młoda kobieta, córka kupca, oskarżała swego duchowego przewodnika o czary, zmuszanie do czynów haniebnych i uczynienie jej brzemienną. Jezuita bronił się, mówiąc, że kobieta jest histeryczką i choruje na padaczkę, że uważa się za świętą, gdyż nosi stygmaty, a na potwierdzenie tego ręce brudzi sobie krwią menstruacyjną.
Także ten proces, który odbił się szerokim echem nie tylko we Francji, stał się aktem oskarżenia przeciw jezuitom, w którym Catherine odegrała rolę ofiary ich występnej żądzy. W pierwszym wyroku sąd skazał kobietę na śmierć. Jednak miesiąc później, ku powszechnej radości, uznano ją za niewinną i odesłano do rodziny, ojca Girarda zaś przeniesiono. Proces doczekał się także interpretacji metaforycznej, w której jezuitów przedstawiano jako element obcy i wrogi, starający się przeniknąć do Kościoła francuskiego i na dwór królewski Francji.
W Londynie poeta Jeremy Jingle wydał w 1731 roku broszurę pod tytułem
Spiritual Fornication („Duchowe cudzołóstwo”), którą określił mianem
burlesque poem (poematu szyderczego). W dziełku tym „przypadek panny Cadière i ojca Girarda został zabawnie zrekonstruowany”, na przykład obrazowo opisuje się tam, jak lubieżny kapłan tańczy, by z pomocą szatana zahipnotyzować kobietę. Piękna Catherine rozbiera się i zgadza na „trzy uderzenia prętem, które chętnie przyjmuje. Potem on ociera się o jej plecy, całuje jej zadek oraz łono (…) dosiada jej i obmacuje te części jej ciała, które są poniżej”, itd. Wszystko kończy się źle dla biednej Catherine, bo zachodzi w ciążę, zostaje zmuszona do aborcji i na koniec zamknięta w klasztorze.
Nie dziwi to, że w Anglii tak rozpisano się przeciwko jezuitom. Po reformie anglikańskiej Henryka VIII antypatia angielskich chrześcijan do Kościoła w Rzymie w pełni się ujawniła i w Londynie dochodziło do licznych aktów, nie tylko pisarskiej natury, przeciwko katolikom nazywanym pogardliwie „papistami”. Doszło nawet do tego, że oskarżono ich o podłożenie ognia i wzniecenie strasznego pożaru znanego jako
the great fire, który we wrześniu 1666 roku zniszczył dużą część miasta. Jako zły omen odczytywano także tę datę, bo zapisana cyframi rzymskimi (MDCLXVI) zawiera w porządku malejącym wszystkie cyfry.
Złą sławę jezuitów ugruntowały pogłoski na temat ich praktyk okultystycznych, magicznych, alchemicznych, a nawet wyrafinowanie ich myśli i umysłowości niewolnej od przebiegłości i krętactwa. Zakonowi towarzyszył zgodny chór nieżyczliwych mu głosów i opowieści zupełnie fantastycznych.
Nie bez kozery genialny autor powieści przygodowych Aleksander Dumas włożył w usta Aramisa, jednego z trzech muszkieterów, słowa o tym, że jest on generałem jezuitów, depozytariuszem tajnej potęgi, która powinna wynieść go aż na papieski tron.
Jednak najbardziej celna krytyka podkreślała podwójną moralność jezuitów. Tu nasuwa się na myśl polemika z jansenistami i odpowiedź Pascala w
Prowincjałkach, gdzie między innymi czytamy (Jedenasty list):
Szydząc z waszych pojęć moralnych, byłem równie odległy od szyderstwa z rzeczy świętych, jak nauka waszych kazuistów oddalona jest od świętych nauk Ewangelii! (…) tak jak prawdy chrześcijańskie godne są miłości i szacunku, tak znowuż przeciwne im błędy godne są wzgardy i nienawiści. Prawdy naszej religii posiadają dwie rzeczy: boską piękność, która daje im powab, oraz święty majestat, który daje im czcigodność; tak samo i w błędach tkwią dwie rzeczy: bezbożność, dla której są one ohydne, oraz głupota, dla której są śmieszne.
Słowa niezwykle surowe, ubrane w elegancką szatę siedemnastowiecznej prozy, wielki dziewiętnastowieczny krytyk Francesco De Sanctis tak podsumuje: „Moralność jezuicka zdołała obniżyć moralność ludu, wychowała go do hipokryzji, zadowalania się zewnętrznymi pozorami, omijając istotę rzeczy”.
Wszystko zaczęło się 15 sierpnia 1534 roku w Paryżu, mieście, w którym niejeden raz rozpoczynały się wydarzenia znamienne. Siedem osób wyruszyło z Sorbony w dzielnicy zwanej „Łacińską”, przemierzyło miasto z południa na północ, wspięło się na szczyt wzgórza Montmartre i weszło do starego kościoła Saint-Pierre konsekrowanego przez papieża Eugeniusza III w 1147 roku.
Dzień zaczął się burzliwie, zbezczeszczono posąg Dziewicy Marii, byli zabici i aresztowani. Dwa miesiące później, w październiku, protestanci rozwiesili karty wyśmiewające dogmaty Kościoła, hoc est corpus czy też transsubstancjację, przeistoczenie hostii w prawdziwe ciało Chrystusa po konsekracji eucharystycznej. Sam król Franciszek I musiał uczestniczyć z pochodnią w ręku w procesji z relikwiami, aby podkreślić swoją rolę katolickiego monarchy w tych teologicznych sporach.
W 1517 roku Luter dał początek reformacji, w roku 1534 Henryk VIII ogłosił schizmę anglikańską. Po raz pierwszy od początku swego istnienia Kościół dramatycznie pękł, tak że stracił całe kraje: spora część północnej Europy oddaliła się od Rzymu. Niebawem zacznie się sobór trydencki i kontrreformacja, będzie to jednak proces długotrwały, tymczasem potrzeba było nowych sił, by przeciwstawić się „herezjom”.
Siedmiu przyjaciół, studentów teologii, którzy zebrali się na Montmartrze, miało od dziewiętnastu do dwudziestu trzech lat. Każdy z nich miał inną przeszłość, łączyła ich jednak, obok wiary, niezwykła determinacja. W dniu, w którym katolicy celebrowali wniebowzięcie Marii (od 1950 roku stanie się ono dogmatem wiary), przyjaciele związali się mocą uroczystej przysięgi, ślubowali ubóstwo i czystość oraz zobowiązali się odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Później były cztery śluby: ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i całkowitego poddania się papieżowi. 15 sierpnia narodził się Zakon Towarzystwa Jezusowego. Tylko jeden z przyjaciół, Pierre Favre, lepiej znany jako Piotr Faber, był kapłanem. Poza nim do grupy należeli Hiszpanie: Ignacy Loyola, Franciszek Ksawery, Nicolás Bobadilla, Alfonso Salmerón, Giacomo Laynez oraz Portugalczyk Simão Rodrigues.
Trzy lata później, w 1537 roku, siedmiu mężczyzn przybyło do Rzymu i poprosiło papieża o zatwierdzenie ich zakonu. Tego samego roku w Wenecji zostali wyświęceni na księży. Ziemia Święta pozostawała jednak poza zasięgiem, gdyż toczące się wojny uniemożliwiały podróż. W 1540 roku Towarzystwo Jezusowe zostało oficjalnie uznane za zakon. Papież Paweł III zlecił mu pierwszą misję – katechizację dzieci we wszystkich szkołach Rzymu, a Ignacy Loyola został wybrany głównym przełożonym.
Jak wszyscy promotorzy wielkich przedsięwzięć, także Ignacy miał niezwykłą osobowość, tym bardziej zauważalną, że był drobnej postury i słabego zdrowia. Urodził się w 1491 roku w Loyoli, w baskijskiej prowincji Guipúzcoa, kilka kilometrów od San Sebastian, w rodzinie drobnoszlacheckiej, która przeznaczyła go do służby wojskowej. O jego młodości mówi kilka opowieści, wszystkie utrzymane w tonie hagiograficznym i powielające znany schemat: zabawy, hulanki, kobiety, broń. Podczas bitwy z Francuzami pod Pampeluną młodzieniec został poważnie ranny i długo dochodził do zdrowia. W okresie przymusowej bezczynności, po przeczytaniu wszystkich powieści rycerskich, które odpowiadały jego temperamentowi i doświadczeniu, sięgnął po książkę o życiu Jezusa. Przeżył olśnienie.
Ignacy Loyola (1491 - 1556) 22 marca 1522 roku, przed posągiem Czarnej Madonny („Morenety”, patronki Katalonii), w starym klasztorze Matki Bożej w Montserrat, Ignacy, liczący niewiele ponad trzydzieści lat, zawiesił swoją zbroję, miecz i płaszcz. Z pielgrzymim kosturem w ręku, w szorstkiej tunice i sandałach, wędrował najpierw po Europie, dotarł do Jerozolimy, a potem wrócił do Hiszpanii, gdzie zaczął swoją teologiczną działalność.
W lutym 1528 roku przebywał w Paryżu, uczęszczał na Sorbonę i poznał towarzyszy, z którymi założył zakon. Główne cechy jego działalności to intelektualizm i teoria. Był słabego zdrowia, podróże go męczyły. Wiedział, iż najwięcej może z siebie dać w sferze doktryny. Był zdyscyplinowany. Według niego praktykowanie wiary przypominało żołnierkę. Wymogi służby wojskowej, do której przeznaczyli go rodzice, odniósł do Kościoła i jego najwyższego Pasterza.
Gdy Ignacy w 1556 roku umarł w Rzymie, profesor Renaldo Colombo z uniwersytetu w Padwie, który dokonał autopsji, opisał ciało wyniszczone chorobami: „Z nerek, płuc, wątroby i aorty pobrałem ogromną ilość płynów przeróżnych kolorów”.
To Franciszek Ksawery uczynił z zakonu jezuitów ruch ewangelizacyjny sięgający po najodleglejsze zakątki ziemi. Także był Hiszpanem, urodził się w Nawarze w szlacheckiej rodzinie, której majątek skonfiskował Ferdynand II Katolicki po zwycięstwie nad pragnącymi autonomii i sympatyzującymi z Francją Nawarczykami. Uciekając przed biedą, Franciszek zostawił dom i schronił się w Paryżu, gdzie studiował teologię i szybko stał się jej nauczycielem.
Jego przygoda zaczęła się w 1540 roku, gdy zakon został oficjalnie uznany. Z Lizbony na pokładzie statku Franciszek wyruszył do Indii. Przez dziesięć lat ewangelizował Wschód, dotarł do Japonii, marzył o Chinach, jednak wyniszczony trudami umarł w wieku czterdziestu sześciu lat na wyspie Shangchuan Dao leżącej na Morzu Południowochińskim. Sławny portret wykonany przez Murilla przedstawia go jako bladego mężczyznę wspierającego się na kosturze, jego oczy spoglądają w rozświetlone niebo.
Piętnaście miesięcy po jego śmierci szczątki przeniesiono do Goa i tu do opowieści wkrada się kolejny cudowny motyw. Mówi się bowiem, że ciało nie nosiło żadnych oznak rozkładu, a krew nadal płynęła w żyłach. Ogłoszono cud. W Goa Franciszek został pogrzebany, jednak nie dane mu było zaznać spokoju. Ponieważ jego ciału przypisano cudotwórczą moc, trumnę otwarto, a członki i organy rozesłano na cztery krańce świata. W 1614 roku jedno przedramię dotarło do Rzymu, do kościoła il Gesú, gdzie do dziś znajduje się w relikwiarzu. W następnych wiekach podobnie potraktowano wewnętrzne organy, do czego przyczynił się fanatyzm ludowej wiary.
Woda Franciszka Ksawerego, zwyczajna woda, która weszła w kontakt z jego szczątkami, miała leczyć z gorączki, a wymieszana z wodą Loyoli miała się stać środkiem przeciw pladze robaków. W Bawarii aż do XVIII wieku wierzono, że obraz przedstawiający Franciszka Ksawerego, zawieszony na drzwiach obory, nie pozwala diabłu zarazić bydła chorobami.
Te dwa żywoty, tak różne, choć oddane tej samej wierze, pomagają zrozumieć dwa podstawowe powołania, jakie od samego początku cechowały Towarzystwo Jezusowe. Walka o prawdziwą wiarę, katolicka odpowiedź na protestancką herezję i ewangelizacja aż po krańce świata. Mówi się, że ta światowa misja zainspirowała jedno z najsławniejszych dzieł Berniniego, do czego bezpośrednio przyczynił się niemiecki jezuita i naukowiec Athanasius Kircher (1602–1680), profesor nauk matematycznych w Kolegium Rzymskim. Chodzi o Fontannę dei Quattro Fiumi z piazza Navona, gdzie poza Nilem i Dunajem, rzekami wówczas dobrze znanymi, artysta po raz pierwszy przedstawił rzeki z odległych kontynentów: Ganges i Rio de la Plata.
Od młodego człowieka, który pragnął zostać jezuitą, wymagano specjalnych predyspozycji: duchowej żarliwości, przywiązania do zakonu, dobrej pamięci i umiejętności przemawiania. Zarówno dawniej, jak i dzisiaj trzeba też prowadzić surowe życie. Simão Rodrigues, jeden z siedmiu „założycieli”, popierany przez króla Portugalii, wychowywał jezuickich nowicjuszy niezwykle surowo, nakłaniając ich do postu, biczowania, a nawet, jak podają niektóre źródła z epoki (być może złośliwe), zachęcając ich do zamykania się w klasztornych celach lub zmuszając do modlitwy w obecności zwłok. Tak czy owak posłuszeństwo stanowiło podstawę jezuickiej doktryny, tak samo jak w wojsku.
Narzędziem służącym do kształtowania i oczyszczania dusz, dzięki któremu mogą one zrozumieć boskie przesłanie, były ćwiczenia duchowe napisane przez Ignacego Loyolę i zaaprobowane przez papieża.
Loyola zalecał, by na cztery tygodnie wycofać się w wyznaczone miejsce (potem takie miejsca zostaną nazwane „domami rekolekcyjnymi”) i spędzać tam całe dnie w milczeniu, medytując nad życiem Chrystusa.
Przewodnik duchowy pomagał lepiej uchwycić przesłanie spływające z nieba i w końcu dotrzeć do uprzywilejowanego etapu contemplatio ad amorem (kontemplacji w celu zyskania miłości). Praktyka ta do dzisiaj jest niezwykle ważna, o czym świadczy istnienie Federacji Ćwiczeń Duchowych, której zadaniem jest propagowanie zasad św. Ignacego.
Poza strawą duchową przewidzianą dla poszczególnych członków istniała też dyscyplina dla całego organizmu gwarantująca zbiorową skuteczność. Wyraźne podobieństwo do sposobu zorganizowania armii skłaniało niektórych do nazywania jezuitów „wojskiem papieża”. Pod dyktando Ignacego powstały Konstytucje zawierające reguły i obowiązki: zakon opiera się na ściśle przestrzeganym porządku hierarchicznym, na każdym stopniu trzeba być posłusznym osobom na stopniach wyższych. Na szczycie piramidy stoi papież, któremu, jak pisze Ignacy, należy być posłusznym
perinde ac cadaver (bezwolnie jak trup). To absolutne posłuszeństwo doskonale oddaje słynne motto zakonu: „Uwierzę, iż białe, które widzę, jest czarne, jeżeli tak powie Kościół”.
Poza wspaniałymi kościołami, o których mówiłem na początku rozdziału, w Rzymie są inne znane miejsca związane z jezuitami. Jedno z nich to Kolegium Rzymskie, w którym wychowywano kandydatów, a więc było szczególnie ważne ze względu na zadania przyszłych zakonników i kompetencje intelektualne, jakimi musieli się wykazywać.
Założone w 1584 roku Kolegium Rzymskie było najważniejszą szkołą jezuitów aż do roku 1773, kiedy to, jak zobaczymy, nastąpiła kasata zakonu. Towarzystwo powróciło tam w 1814 roku po ponownym otwarciu zakonu przez Piusa VII mocą dekretu, który ukazał się po zakończeniu epopei napoleońskiej. Jezuici na zawsze opuścili to miejsce w 1870 roku, gdy Rzym został włączony do Królestwa Włoch, a rząd skonfiskował kolegium, przeznaczając jego część na liceum. Większość nauki dotyczyła doktryny Kościoła, jezuitom trzeba jednak oddać, że do studiów włączyli także łacinę, grekę, poezję i filozofię. Zwłaszcza w krajach „heretyckich” ich szkoły stawiały sobie za cel – całkiem jawny – przyciąganie młodych do Kościoła rzymskiego. Wiele rodzin, nawet niekatolickich, posyłało dzieci do jezuickich szkół dlatego, że cieszyły się dobrą sławą i nauka była tam solidna.
Wraz ze wzrostem potęgi i władzy Towarzystwa Jezusowego nasilał się opór wobec niego, nie tylko na europejskich dworach, lecz także w obrębie samego Kościoła. Jezuici bowiem zaangażowali się w wiele, często kontrowersyjnych spraw ziemskich. W książce:
Ligne de foi: la Compagnie de Jésus et l’esclavage dans le processus de formation de la société coloniale en Amerique portugaise („Ścieżki wiary: Towarzystwo Jezusowe a niewolnictwo w procesie tworzenia społeczeństwa obywatelskiego w kolonialnej Ameryce portugalskiej”) Carlos Alberto de Moura Ribeiro Zeron pisze, że jezuici, dopóki nie zostali wyrzuceni z Brazylii w 1759 roku, wykorzystywali miejscową ludność i jeńców z Afryki jako siłę roboczą, nie unikając nawet handlu niewolnikami pochodzącymi z Angoli.
Gdy w lutym 1769 roku zmarł Klemens XIII, spór wokół jezuitów wybuchł z taką siłą, że wybór papieża uzależniano od tego, jak ustosunkuje się on do zakonu. Wpływowi przedstawiciele Burbonów wprost zażądali, by kandydaci na tron Piotrowy pisemnie oświadczyli, że skasują zakon. Potrzeba było trzech miesięcy i stu osiemdziesięciu głosowań, aby w końcu wybrano następcę Klemensa XIII, którym był nieco ponadsześćdziesięcioletni pochodzący z Romanii Giovanni Vincenzo Ganganelli (przybrał imię Klemensa XIV). Wybór ten był chyba powszechnie akceptowanym kompromisem, choć kandydat oficjalnie odmówił zaangażowania się w kasatę Towarzystwa Jezusowego.
Klemens XIV zastał dosyć skomplikowaną sytuację polityczną, której starał się zaradzić między innymi poprzez nominacje kardynalskie. Jednak kwestia jezuicka mu ciążyła, i to bardzo. Po czterech męczących latach w lipcu 1773 roku musiał wydać dekret rozwiązujący Towarzystwo Jezusowe, a nawet nakazał aresztowanie generała zakonu Lorenza Ricciego, który do śmierci był przetrzymywany w Zamku św. Anioła.
Trzeba zwrócić uwagę na daty, które nie są tu bez znaczenia. To koniec wieku XVIII, czasy oświecenia, z jego różnorodnymi konsekwencjami politycznymi i kulturalnymi, które ta wizja życia i porządku społecznego, relacji między jednostką a państwem, na długo narzuci Europie i światu. We Francji działali encyklopedyści, którzy podkopywali fundamenty absolutyzmu monarchicznego. W Anglii kilkadziesiąt lat wcześniej rozegrała się chwalebna rewolucja (
glorious revolution), która zagwarantowała wyższość parlamentu nad koroną. To właśnie w takim okresie jednym z wrogów publicznych stało się Towarzystwo Jezusowe przez wielu uważane, nie zawsze słusznie, za najbardziej konserwatywny nurt Kościoła katolickiego.
Innym ważnym dla jezuitów miejscem w Rzymie jest wspaniały kościół Berniniego pod wezwaniem św. Andrzeja przy Kwirynale, o którym mówiłem w rozdziale Dwaj genialni rywale, teraz trzeba nam na niego spojrzeć pod jeszcze innym kątem. Kościół ten bowiem i przylegający do niego instytut były przeznaczone na nowicjat. W pierwszej kaplicy po prawej stronie znajduje się obraz Baciccia przedstawiający Franciszka Ksawerego przyciskającego do piersi krzyż, w otoczeniu aniołów i cherubinów pocieszających go w agonii. Pod ołtarzem, w drogocennym relikwiarzu, zachowane jest ciało św. Stanisława, polskiego jezuity, który zmarł w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Stanisław Kostka urodził się w październiku 1550 roku w Rostkowie pod Warszawą w rodzinie szlacheckiej. Wysłany do Wiednia na studia, zaczął tam praktykować ćwiczenia duchowe według wskazań Ignacego. W przeciwieństwie do swego brata lekkoducha Stanisław był głęboko religijny. W wieku piętnastu lat poważnie zachorował, goszcząc na dodatek w domu pewnego luteranina. Jego wychowawca, Jan Biliński, myśląc, że chłopak umiera, chciał wezwać księdza z ostatnim namaszczeniem; obawiał się jednak reakcji gospodarza nieżyczliwie patrzącego na katolickich duchownych.
Zdarzyła się wtedy rzecz dziwna, którą hagiografia tak przedstawia: „Zdziwiony wychowawca zobaczył, że był on rozpłomieniony niebiańskim blaskiem i miał na twarzy wyraz słodyczy i czci zarazem. Jego zdziwienie wzrosło, gdy Stanisław zwrócił się do niego, mówiąc jasno i wyraźnie: «Uklęknij i adoruj Najświętszy Sakrament. Są z Nim dwaj aniołowie Pana, a także dziewicza męczennica święta Barbara»”. Młodzieniec miał wizję, co potem sam potwierdził, w trakcie której jeden z aniołów udzielił mu komunii.
Mocny w wierze Stanisław postanowił wyruszyć do Rzymu, nic nikomu nie mówiąc, gdyż obawiał się sprzeciwu rodziny. Po krótkim pobycie w Niemczech skierował się do Wiecznego Miasta. W trakcie podróży miewał podobne wizje. Pewnego dnia wszedł do kościoła, który niegdyś był katolicki, lecz później przeszedł w ręce protestantów. Gdy Stanisław to pojął, ogromnie się zasmucił. Natychmiast jednak ukazali mu się aniołowie i jeden z nich podał mu konsekrowaną hostię. Stanisław padł na kolana i otrzymał komunię z niebiańskich rąk. Po podróży liczącej tysiąc pięćset kilometrów, gdy rodzina rozpaczała, myśląc, że zaginął, młodzieniec dotarł w końcu do Rzymu, do jezuickiego nowicjatu. Może na skutek wycieńczenia, a może z powodu ogólnie kruchego zdrowia 15 sierpnia 1568 roku umarł.
Kościół uczcił go z wielkimi honorami. W 1605 roku został ogłoszony błogosławionym jako pierwszy z całego Towarzystwa Jezusowego; w 1671 roku został patronem Polski; w roku 1726 papież Benedykt XIII ogłosił go świętym wraz z Ludwikiem Gonzagą. Został też uznany za patrona nowicjuszy, studentów i umierających. W zabudowaniach przylegających do kościoła św. Andrzeja jest kaplica, w której ów biedny młodzieniec konał, i bardzo sugestywna rzeźba przedstawiająca go na chwilę przed śmiercią. Dzieło to wykonał w 1702 roku Pierre Legros, paryski rzeźbiarz, który zamieszkał w Rzymie, gdzie był znany jako „Monsù Legros”. Posąg został wyrzeźbiony z wielobarwnych marmurów, które z niesamowitym wprost realizmem oddają cerę konającego, jak również jego szaty i należące do niego przedmioty. Warto odnotować, że w kościele św. Andrzeja został przyjęty do Towarzystwa Jezusowego Matteo Ricci (1552–1610), matematyk i kartograf, któremu udało się dotrzeć do Pekinu, stolicy Niebiańskiego Cesarstwa; był on pierwszym człowiekiem Zachodu, którego wpuszczono do Zakazanego Miasta.
Należy tu wspomnieć o innym znanym pochówku, gdyż historia jezuitów opiera się na wspomnieniach i kulcie umarłych nie mniej niż na dziełach dokonanych przez żywych. W kościele św. Ignacego, pod ołtarzem trzeciej kaplicy po prawej stronie, można zobaczyć przyodziane w bogatą purpurę kardynalską szczątki Roberta Bellermina (1542–1621), który podobnie jak Stanisław Kostka, także w młodym wieku wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, jednak jego losy potoczyły się zupełnie inaczej. Kości Bellarmina związano srebrnymi nićmi, a twarz i dłonie pokryto złotem.
Miał on żywy umysł i był bardzo bystry już w młodości, co wykazał, gdy przez trzy dni bronił doktoratu z teologii. Potem bezlitośnie potwierdził swą intelektualną sprawność, gdy z niewzruszoną determinacją posłał na stos filozofa Giordana Bruna. W wieku zaledwie trzydziestu lat otrzymał katedrę na jezuickim uniwersytecie „Gregoriana”, a nauczycielską pasję skupiał głównie na studentach z północnej Europy, którzy po powrocie do ojczyzny mieli zwalczać protestantyzm.
Bellarmino zdawał sobie sprawę, że po tym, jak Luter rozbił mur ortodoksji, wszystko mogło lec w gruzach. Dlatego też celem jego życia stała się obrona doktryny i praw, dlatego chciał, by Bruna skazano na śmierć. Proces filozofa trwał siedem lat, nie dając rezultatów pomimo przesłuchań i tortur. Nieugięty kardynał wziął oskarżonego w swoje ręce w 1599 roku i w ciągu kilku tygodni doprowadził do jedynego możliwego wyroku: skazania na śmierć przez spalenie żywcem na stosie jako heretyka. Rok 1600 został ogłoszony Rokiem Świętym i obraz filozofa wijącego się w płomieniach miał być napomnieniem dla każdego, pielgrzyma czy mieszkańca Rzymu, którego mogłaby kusić herezja Lutra.
Bellarmino intuicyjnie przeczuwał, że Bruno ze swą teorią o nieskończonej liczbie światów otwiera nową epokę wolności myśli. Jeżeli bowiem naruszy się gmach opierający się na kanonicznej interpretacji Pisma, cała doktrynalna konstrukcja może lec w gruzach. W swym dziele De l’infinito universo et mondi Giordano Bruno pisał: „Istnieje nieskończona ilość Słońc i Ziemi, które wokół nich krążą”. Kilka wieków później udowodniono, że tak jest.
Bruno ogłosił teorię, która o całe wieki wyprzedzała odkrycia astronomów, lecz zaciemniała wizję Boga jako stwórcy i wiarę w odkupienie będące dziełem Jezusa. Jednym słowem, filozof wykroczył poza chrześcijańskie koncepcje i musiał zostać ukarany. Ironią losu, w maju 2008 roku inny jezuita, ojciec José Gabriel Funes, mianowany przez papieża Ratzingera dyrektorem watykańskiego obserwatorium, ogłosił, że można przyjąć istnienie innych światów i bardziej od nas rozwiniętych istot, bez podważania wiary w stworzenie, wcielenie Chrystusa i odkupienie. Biedny Bruno mówił to samo, tylko za wcześnie.
Proces beatyfikacyjny Bellarmina, popierany przez jezuitów, ciągnął się ponad trzy wieki – od 1627 do 1930 roku. Na przeszkodzie stawały kwestie formalne, motywy doktrynalne, niezręczność całej sytuacji, gdyż nawet katolicy uważali, że w stosunku do Giordana Bruna dopuścił się on przestępstwa. W 1930 roku Pius XI ogłosił Bellarmina świętym, a rok później został on proklamowany doktorem Kościoła powszechnego, którego należało czcić jako patrona katechezy i kanonistów. Jego epitafium głosi: „Mój miecz pokonał duchy pyszne”. Gdy w 1889 roku w Rzymie odsłonięto pomnik Giordana Bruna na campo de’ Fiori, papież Leon XIII rozesłał do wszystkich wiernych list napominający, w którym filozofa raz jeszcze potępił.
Watykan również później próbował wywierać presję, aby pomnik zburzyć. Należy docenić Benita Mussoliniego, ówczesnego szefa rządu, który oparł się tym naciskom. Ci dwaj święci, Stanisław Kostka zmarły w wieku osiemnastu lat, nawiedzany w wizjach przez Jezusa i aniołów, i Roberto Bellarmino, niewzruszony człowiek doktryny, zmarły w wieku osiemdziesięciu jeden lat, są skrajnie różni. Obaj byli jezuitami, obaj są czczeni przez wiernych, więc tak wyraźna różnica między nimi skłania do pytań, czy istnieje jakiś wspólny mianownik dla Towarzystwa Jezusowego i kto tak naprawdę tworzy „wojsko papieża”; czy jego działania nazbyt często nie były jedynie odpowiedzią na wymogi polityki; co ostatecznie przeważyło we właściwym katolickiej wierze odwiecznym napięciu między cnotą miłości bliźniego i dumnym proklamowaniem prawdy. Czyny jezuitów, ich teorie i praktyka często oscylowały wokół tych skrajności.
W 1981 roku, gdy wewnątrz Towarzystwa Jezusowego toczyły się gorące spory, papież Jan Paweł II zamiast wybranego przez jezuitów Vincenta O’Keefe’a mianował generałem zakonu swojego przedstawiciela Paola Dezzę, aby zastąpił złożonego chorobą dotychczasowego generała Pedra Arrupe. Według oficjalnej wersji podanej przez Watykan miało to zaradzić „pewnemu zagubieniu” w Towarzystwie i „dopomóc jezuitom w rozeznaniu”. Teza nieoficjalna zaś mówi, że chodziło o to, by zapanować nad lewicowym nurtem w zakonie, który w Ameryce Łacińskiej zaangażował się w teologię wyzwolenia.
Ogólnie chciano przeciwstawić się kierunkowi „liberalnemu”, jaki zakon obrał za Pedra Arrupe w czasie jego niemal dwudziestoletniego urzędowania.
W 1968 roku w Medellin w Kolumbii Konferencja Episkopatu Ameryki Łacińskiej opowiedziała się przeciwko reżimom autorytarnym: opresyjne dyktatury wojskowe były często popierane (a przynajmniej otwarcie nie potępiane) przez Kościół Rzymu. W obliczu krwawych represji kler południowoamerykański w większości stanął po stronie biednych ludzi, popierając ich walkę, opowiadając się za Kościołem bliskim wiernym i społecznie zaangażowanym. Watykan nigdy nie uznał teologii wyzwolenia, wprost przeciwnie – utrzymywał, że należy się jej przeciwstawić nawet za cenę pozbawienia autonomii jezuitów, którzy byli bliscy wyższej hierarchii, lecz zarazem związani z udręczonymi narodami Ameryki Łacińskiej.
Kolejny temat, który wywołał burzliwe dyskusje, pojawił się w 2001 roku, gdy gazeta „Il Corriere della Sera” opublikowała polemikę historyka Davida Kertzera, autora książki Papieże a Żydzi, i ojca Giovanniego Sale, historyka Towarzystwa Jezusowego. Kertzer oskarżył Kościół o to, że jego wielowiekowy antyjudaizm przygotował grunt dla antysemityzmu nazistów.
Na poparcie swoich argumentów autor przytoczył między innymi serię artykułów, jakie ukazały się w „Civiltà Cattolica”, jezuickim dwutygodniku wydawanym od 1850 roku. W roku 1882 czasopismo z zadowoleniem mówiło o pierwszych kongresach ówczesnych ruchów antysemickich. W 1890 opublikowało trzy artykuły na temat kwestii żydowskiej, w których padały tezy antycypujące najgorsze oszczerstwa nazistów; potem artykuły te zebrano i opublikowano w formie książki tłumaczonej na wiele języków.
Jezuicki historyk odpowiadał, że antyjudaizm na stronicach „Civiltà Cattolica” szybko został skorygowany i że czasopismo to w 1938 roku jako jedyne we Włoszech zamieściło nawet krytykę praw rasowych ogłoszonych przez Mussoliniego. To prawda, że pośród katolickiego kleru, włączając w to jezuitów, wiele osób przeciwstawiało się reżimowi, a nawet współpracowało z ruchem oporu. Jeżeli jednak chodzi o antysemityzm, obraz Towarzystwa Jezusowego jest ambiwalentny i niezbyt odbiega od wizerunku samego Watykanu.
Sam ojciec Sale, pisząc na ten temat („Civiltà Cattolica”, listopad 2008), nazwał „przesadnie roztropnym” zachowanie Eugeniusza Pacellego, zanim ten został papieżem Piusem XII, w czasach, gdy jeszcze pełnił funkcję sekretarza stanu: „W tej materii Sekretariat Stanu zachowywał się raczej roztropnie, myśląc, że tym sposobem uzyska coś konkretnego na korzyść Żydów, przede wszystkim tych, którzy nawrócili się na katolicyzm”. Dlatego też proszono faszystowski rząd, „by jako kryterium stosował nie dyskryminację na podstawie biologicznych danych rasowych, lecz kryterium religijne”. Ojciec Sale dodaje, że była to racja, która „dzisiaj dla historyka katolickiego jest żenująca, zwłaszcza po otwarciu zainicjowanym przez sobór watykański II, by usprawiedliwiać na podstawie kategorii moralnych lub religijnych tego rodzaju sposób myślenia i postępowania”.
Podobna ambiwalentna postawa ujawniła się pod koniec wojny. Po zniesieniu praw rasowych dzięki działaniu rządu Badoglia jezuita Luigi Tacchi Venturi, reprezentujący kardynała sekretarza stanu Luigiego Maglionego, utrzymywał, że „według podstaw i tradycji Kościoła katolickiego niektóre z tych ustaleń powinny zostać zniesione (te dotyczące konwertytów i małżeństw mieszanych), uważa się jednak, że inne słusznie powinny zostać utrzymane”. Twierdząc, że niektóre prawa powinny zostać „słusznie utrzymane”, ponownie usiłowano wyizolować aspekt religijny (nawrócenie), sugerując, że w mocy powinny pozostać ustalenia dotyczące innych dyskryminacji rasowych.
Od czasu ojca Arrupe Towarzystwo Jezusowe odznaczało się jednak otwartą postawą tak w kwestiach społecznych, jak i doktrynie. W styczniu 2008 roku, kilka miesięcy przed wyborem nowego generała zakonu, którym został hiszpański teolog Adolfo Nicolás, papież Benedykt XVI poprosił jezuitów, by byli bardziej wierni „popieraniu prawdziwej i zdrowej doktryny katolickiej (…) zwłaszcza w niektórych kwestiach teologii wyzwolenia i różnych aspektach moralności seksualnej”. To jasne przesłanie obrazuje wyraźny niepokój papieża związany z wymienionymi punktami, które pragnie on uczynić charakterystycznymi dla swego pontyfikatu.
Inny jezuita, który mocno zaniepokoił Watykan, to amerykański teolog Roger Haight. Już w 2004 roku Kongregacja Doktryny Wiary (byłe Święte Oficjum), któremu wtedy przewodził kardynał Ratzinger, potępiła jego tezy i zabroniła nauczać teologii na Weston School of Theology, jezuickim uniwersytecie w Cambridge w stanie Massachusetts. Latem 2008 roku teolog ten został ponownie potępiony; tym razem zakazem objęto wszystkie szkoły, nawet niekatolickie, dodając także zakaz publikowania książek, „zanim nie wyprze się głoszonych tez”.
Haightowi zarzuca się głównie to, że poszczególne kwestie wiary uzależnia on od ich akceptacji przez współczesne społeczeństwo. On sam zaś odpowiada, że teologia katolicka mogłaby mieć większe nadzieje na przetrwanie, gdyby stała się zrozumiała dla kultury Zachodu, zwłaszcza dla młodych. Kościelna hierarchia i waleczny jezuicki teolog mówią właściwie to samo, wychodząc jednak z przeciwnych perspektyw. Kościół bowiem na przestrzeni wieków wiele razy pokazał, że potrafi szybko się przystosować do wymogów polityki i obyczajów. Nie chodzi więc o rozstrzygnięcie, czy ważniejsze jest społeczeństwo czy doktryna. Jak zwykle wszystko sprowadza się do kwestii władzy lub też, jeżeli ktoś woli, posłuszeństwa.
Ojciec Haight spotkał się ze sprzeciwem także w obrębie zakonu. Inny jezuicki teolog, ojciec Gerald O’Collins, nauczający na prestiżowym uniwersytecie Gregoriana w Rzymie, skrytykował jego stanowisko, twierdząc, że „dla takiego Jezusa, jakiego przedstawia Haight, nie warto byłoby umierać”. To sprawy bardzo subtelne, na taki temat wcale nie jest łatwo, a może nawet nie powinno się wypowiadać. Pokazują one jednak, jakie obawy targają Towarzystwem Jezusowym w momencie tak newralgicznym dla Kościoła rzymskiego. Według obliczeń watykanisty Sandra Magistera na siedmiu teologów badanych przez Kongregację Doktryny Wiary przynajmniej czterech to jezuici.
*