W 1519 roku, kiedy Hiszpanie pod wodzą Corteza rozpoczęli penetrację wnętrza kontynentu amerykańskiego, religia Azteków była dość zagmatwanym politeizmem. Stanowiła zbiór idei przepojonych katastrofizmem, praktyk zaczerpniętych z o wiele starszych koncepcji mitologicznych i rytuałów znanych po części i innym mieszkańcom Meksyku: Majom, Toltekom, Olmekom. Nie była też oryginalnym tworem myśli azteckiej. W rzeczywistości niektóre przejawy kultu religijnego były tak stare, że kojarzą się z pojawieniem się życia osiadłego w tej części Ameryki.
Aztekowie, a także i ich poprzednicy, wierzyli w wielu osobowych bogów obojga płci, zwykle wyposażonych w określone atrybuty. Bogowie ci wyobrażani byli na obraz i podobieństwo ludzi, nadawano im niekiedy odrażające cechy zewnętrzne, budzące grozę i lęk wyznawców. Zawierali małżeństwa, rodzili się, zwalczali wzajemnie, a siłami natury posługiwali się jako bronią w walce z sobą. Ucieleśniali siły i zjawiska przyrody: słońce, księżyc, gwiazdy, deszcz itp., głównie zaś te moce, wobec których Aztekowie czuli strach, zależność, ludzką słabość i bezbronność.
Liczba bóstw trudna jest dziś do ustalenia. Niektórzy znawcy przedmiotu przypuszczają, że było ich około dwóch tysięcy. Kapłani azteccy chętnie bowiem wprowadzali do swego narodowego panteonu bogów ludów podbitych i sprzymierzonych, modyfikując ich wedle swoich potrzeb i wyobrażeń. Tak na przykład jeden z manuskryptów, znany jako
Codex Magliabecchiano, wymienia aż kilku bogów sfermentowanego soku agawy.
Każde zjawisko przyrody, każdy ważniejszy przejaw życia, poszczególne warstwy społeczne, rzeki i góry, niektóre rośliny i zwierzęta miały swych bogów, bóstwa opiekuńcze lub patronów. Na czele licznej rzeszy bóstw stali bogowie-stwórcy, niższe szczeble w boskiej hierarchii zajmowali: bogowie obfitości, deszczu i wody, ognia, ciał niebieskich, ziemi, śmierci itp.
Z czasem, na skutek nagromadzenia się znacznej plejady bóstw, kapłani podejmowali niejednokrotnie próby zredukowania ich ilości, łącząc atrybuty różnych bogów w jedną teologiczną koncepcję. Czynili podobnie jak w starożytności Rzymianie, którzy adaptowali na swój użytek bogów greckiego Olimpu.
Od bogów społeczeństwo azteckie spodziewało się przychylnego bądź wrogiego stosunku, wpływu na wynik wojny, na urodzaje i zdrowie, starano się przeto zjednać sobie owe wszechpotężne moce. Łaskę bogów pozyskiwano sobie poprzez należne okazywanie im czci, a więc poprzez modlitwy, składanie darów, rozliczne ceremonie, lecz nade wszystko przez krwawe ofiary z ludzi.
Mordy rytualne miały swe teologiczne uzasadnienie. Wierzono, że krew ludzka potrzebna jest bogom do istnienia, ciągłego odradzania się i zachowania porządku kosmicznego. U podstaw tej wiary leżała koncepcja o wzajemnej współzależności boga i człowieka. Ludzie, stworzeni dzięki ofierze bogów, zaciągnęli wieczysty dług i winni im byli ofiarę z własnej krwi. Człowiek dawał więc swoją krew — ową magiczną substancję (chalchihuatl), w zamian za co otrzymywał od bogów pomoc w swych poczynaniach. Ofiary z ludzi, wprowadzone przez Tolteków w X wieku naszej ery, a więc jeszcze przed pojawieniem się na widowni dziejowej Azteków, nie były w sensie obiektywnym aktem zemsty lub wyrazem okrucieństwa, lecz logiczną konsekwencją paktu zawartego między człowiekiem a bogiem.
Tlaloc Aztekowie, wyznawcy światopoglądu dualistycznego, przeświadczeni byli, że ofiarami i obrzędami religijnymi wspierają efektywnie słońce w walce z siłami ciemności. We wszechświecie toczyła się bowiem walka dobra ze złem, światłości z ciemnością. W tej walce uczestniczyli bogowie i ludzie; pierwsi toczyli bój bezpośrednio, ludzie natomiast — pośrednio, wspierając bogów, głównie przez ofiarowanie własnej krwi. Mogli się.więc czuć i czuli się użytecznymi uczestnikami tej kosmicznej walki; w ten sposób dzielili niejako z bogami współodpowiedzialność za losy wszechświata.
Zazwyczaj na ofiarę przeznaczano jeńców wojennych, niewolników, lecz także kobiety i dzieci. Krwi dziecięcej spragniony był szczególnie bóg deszczu Tlaloc. Aby przeto wybłagać u niego „wodę z nieba”, topiono dzieci w jeziorze bądź zamykano w pieczarach, gdzie marły ze strachu lub głodu. Człowiek przeznaczony na ofiarę uważany był za wcielenie tego bóstwa, któremu go składano, a zarazem za wysłannika i rzecznika interesów ludu, w imieniu którego zanosił prośby i dary.
Aztekowie — „lud wybrany przez słońce” — szczególnym kultem i czcią otaczali złotą tarczę słoneczną; słońcu też składano wiele ofiar z ludzi, zwłaszcza w dniu jego święta. Trudno dziś ustalić z przybliżoną choćby dokładnością liczbę ofiar tych ponurych hekatomb. Nie można bowiem przyjąć za pewnik liczby — bardzo zresztą różne — podawane przez Hiszpanów ze względu na ich nieobiektywny i tendencyjny stosunek do pogańskich ludów Środkowej Ameryki. Pierwszy biskup Meksyku Zumarraga podaje w 1531 roku, że w samej tylko stolicy kraju złożono w ofierze 20 tysięcy ludzi. Inny historyk, jezuita Jose Acosta (1540— 1599), powiada, że były określone dni w roku, kiedy zabijano 5, a nawet 20 tys. ludzi w różnych rejonach imperium azteckiego. Jakkolwiek każdą z tych informacji uznać wypada za przesadną, należy przyjąć, iż liczba ofiar była z pewnością bardzo wysoka.
Ale Aztekowie ofiarowywali nie tylko ludzi; składali także w ofierze zwierzęta, przeważnie ptactwo domowe (przepiórki), rośliny jadalne (kukurydzę) i różne przedmioty pochodzenia mineralnego.
Dary wyrażały często symbolicznie to, czego od bogów oczekiwano. Podarki z zielonych półszlachetnych kamieni miały przypomnieć o dobrodziejstwie deszczu, płonące kulki kauczukowe — o życiodajnej potrzebie słońca. Zwykłą codzienną formę obrzędową stanowiło kadzidło — palenie wonnej żywicy (kopalu).
Religia w państwie Azteków odgrywała pierwszoplanową rolę, była czynnikiem organizującym życie polityczne, społeczne i kulturalne, nadawała ton wychowaniu młodzieży, kształtowała świadomość społeczeństwa i powszedni obraz życia narodu i jednostki. Wojnie, narodzinom i śmierci człowieka, zabawom i grom towarzyszyły z reguły obrzędy religijne. Często religia splatała się z magią, która była niejako uzupełnieniem rytuału i stanowiła nader istotny element kultury duchowej ludów indiańskich. Aztekowie posługiwali się magią jako orężem w celu przeciwstawienia się szkodliwym człowiekowi poczynaniom bogów.
Godziło się to w zupełności z pojmowaniem roli, charakteru i funkcji bogów, jako że religia ta pozbawiona była aspektu etycznego, właściwego innym wierzeniom. Tak więc postępowanie za życia — dobre czy złe — nie rozstrzygało bynajmniej o pośmiertnym losie człowieka. Pojęcia kary lub nagrody jako wymiaru sprawiedliwości niebios za grzechy lub dobre uczynki Aztekowie nie znali, chociaż wierzyli głęboko w życie pozagrobowe. O szczęśliwym lub nieszczęśliwym losie człowieka po śmierci rozstrzygał zwykły przypadek: kto umarł, jak, kiedy, czym się zajmował za życia. Dusza zmarłego mogła się więc znaleźć w jednym z trzynastu niebios lub w jednym z dziewięciu podziemi. Nad każdym zaś z tych dwudziestu dwu miejsc świata pozagrobowego sprawowały władzę bóstwa.
Niektórzy uczeni zwracają uwagę na pewne analogie między religią chrześcijańską a staromeksykańską, głównie w zakresie liturgii i organizacji stanu kapłańskiego. Zdobywcy hiszpańscy i pierwsi misjonarze natrafili w różnych częściach Meksyku na znajomość kształtu krzyża. Pod postacią krzyża ludność miejscowości Cozumel czciła boga deszczu; widnieje on również na płaskorzeźbie kamiennej w Palenque. Znak ten pojawia się na starych malowidłach meksykańskich, m. in. na szatach boga Quetzalcoatla. Jednakże większość ich posiada wszystkie cztery ramiona równe. Znany jest również wymalowany krzyż, na którym zdaje się być zawieszony człowiek, a obok niego unosi się mała postać podobna do dziecka spełniająca akt adoracji, nasuwająca skojarzenie z aniołem.
Plakietka aztecka z krzyżami Hiszpanie nie omieszkali wykorzystać tych analogii dla sprawy nawracania Indian, dowodząc, iż są one widomym znakiem i dowodem głoszonego tu niegdyś chrześcijaństwa. Jednakże zdobywcom hiszpańskim religia Azteków, głównie wskutek licznie składanych ofiar z ludzi, wydawała się barbarzyńska i okrutna, była objawem dzikości obyczajów znamiennych dla ludów prymitywnych i pogańskich. Cokolwiek byśmy powiedzieli o religii azteckiej, trzeba przyznać, że okazała się niezwykle żywotna. Dziś jeszcze, po czterystu latach od upadku państwa azteckiego, jest ona jawnie wyznawana w południowych rejonach Meksyku.
Niewątpliwie owa żywotność ma także swe źródło w nietolerancji i w nierzadko okrutnych metodach nawracania rdzennej ludności przez konkwistadorów. Przyczyniło się to do utrzymania starego kultu w chrześcijańskich szatach. Najlepszym tego dowodem jest miejsce pielgrzymek — kościół Matki Boskiej z Guadalupy. Kościół ten znajduje się na szczycie góry, na północ od stolicy kraju. Tu w czasach azteckich stała świątynia Matki Boga — Tonantzin. W XVI wieku miejsce tej pogańskiej bogini zajęła Matka Boska, ale jeszcze w 1740 roku włoski podróżnik Boturini oglądał tam figurkę Tonantzin. Matka Boska dziś jeszcze jest Mamacitą (Mateczką) dla indiańskich pielgrzymów, którzy co roku 12 grudnia zdążają ze wszystkich stron kraju, aby oddać jej hołd, ofiarować kwiaty i odtańczyć prastare tańce.
Tonatzin Posłuszny woli bogów, lud aztecki składał krwawe ofiary z ludzi — jak to już było powiedziane — z różnych powodów i okazji. Składano je dla uczczenia święta, z powodu pomyślnego zakończenia wojny, dla ubłagania deszczu, obfitych plonów i z wielu innych mniej lub bardziej ważkich przyczyn. Niezwykle uroczyście obchodzono święto słońca, które przypadało według wróżbiarskiego kalendarza azteckiego w dniu zwanym „4 Trzęsienie Ziemi”. Punktem kulminacyjnym święta była ofiara z człowieka. Z przelanej krwi — substancji odżywczej bóg-słońce czerpał nowe zasoby energii i mocy do walki ze swymi wrogami: księżycem i gwiazdami, siłami ciemności.
Przeznaczonemu na ofiarę człowiekowi nadawano imię tego bóstwa, któremu miał być poświęcony, przystrajano w barwne pióra, a ciało jego malowano w białe i czerwone pasy. Teraz musiał upłynąć określony czas, aby mogło nastąpić wcielenie bożka. W tym okresie przyszła ofiara była obiektem szczególnej adoracji. Aztekowie modlili się do niego, dawali mu jałmużnę, wypraszali dla swoich bliskich błogosławieństwo, a chorzy i kalecy zbliżali się do niego w nadziei na cudowne uleczenie.
Czas oczekiwania na zaszczytną śmierć jeniec skracał sobie doczesnymi rozkoszami, dostępnymi mu w danych okolicznościach. Nie zbywało mu zwłaszcza na jedzeniu i piciu, dbano bowiem o to, aby przybrał na wadze i godnie stanął przed obliczem boga. Obecność swoją na ulicach oznajmiał grą na flecie, ściągając na siebie w ten sposób powszechną uwagę mieszkańców.
A gdy nadszedł wyznaczony dzień ofiarowania, odziewano go w bogate szaty i prowadzono w wielkiej procesji do świątyni. Zgromadzone u jej stóp rzesze wiernych wyczekiwały sposobnej chwili, by prosić go o modlitwę, wręczyć mu podarki dla słońca lub przekazać za jego pośrednictwem prośbę do boga. Niekiedy przeznaczonemu na ofiarę dawano uprzednio do picia odurzający napój, wywar z kaktusa peyotl, aby wzbudzić w nim nastrój radosnego upojenia i zatrzeć tym sposobem zewnętrzne objawy lęku.
W asyście kapłanów jeniec wstępował wolno po schodach świątyni, zatrzymując się na każdym stopniu dla symbolicznego wyrażenia wędrówki słońca. Na specjalnie do tego celu przeznaczonym kamieniu o kształcie stożka ze spłaszczonym wierzchołkiem czterej kapłani układali delikwenta w ten sposób, aby jego klatka piersiowa wygięła się łukowato. Wówczas inny z kolei kapłan rozcinał mu pierś nożem krzemiennym, ręką wyrywał z niej drgające serce, które palono na ofiarę. Następnie ćwiartowano zwłoki, strącano ze szczytu świątyni, a kawałki ciała spożywano jako rytualny posiłek.
W tym samym dniu wszyscy ludzie spełniali rytuał samoofiarowania się, upuszczali sobie krew z uszu lub innych części ciała i zachowywali do popołudnia ścisły post. Po południu zaś rycerze z zakonu Orłów i Jaguarów, wojownicy specjalnie poświęceni słońcu, oraz przedstawiciele stanu szlacheckiego, bogato i barwnie przyodziani, brali udział w tańcach obrzędowych.
Misjonarz hiszpański Bernardino de Sahagun, który wiele lat życia spędził w Meksyku (od 1529 r.) i opisał m. in. życie obyczajowe i religijne Azteków, przytacza obszerny opis wielkiego święta toxcatl. Było to święto Tezcatlipoki i jemu też ofiarowywano młodego, dorodnego mężczyznę o smukłych kształtach, bez jakiejkolwiek ułomności lub skazy cielesnej.
Młody człowiek musiał uprzednio przejść przez roczną edukację, która miała nadać mu stosowną ogładę, wytworne maniery. Musiał nauczyć się tysiąca różnych rzeczy, m. in. poruszać się z wdziękiem, palić tytoń, przyswoić sobie grę na flecie, prowadzić „uczoną” konwersację itd. Wolny czas spędzał na rozrywkach, a w oznaczonej porze dostojnicy państwowi i dobrze urodzeni Aztekowie spełniali u jego boku różne posługi. On tymczasem chodził obwieszony złotymi klejnotami, dzwonkami, sznurami muszli i girlandą z kwiatów, z piórami zatkniętymi w długie włosy. Jego pojawienie się na ulicach budziło ogólne poruszenie. Tłumy ludzi cisnęły się przed jego oblicze, aby złożyć mu hołd. Padali na twarz przed nim i z modlitwą na ustach wielbili go niczym prawdziwego boga.
Aby złożyć dowód swego najwyższego szacunku i ukorzyć się przed nim, brali do ust pył z ziemi. Ten zaś odwzajemniał wyrazy hołdu gestem pozdrowienia i szedł dalej w otoczeniu strażników, którzy pilnie baczyli, aby adorowany mężczyzna nie próbował ucieczki. Jeśli się zdarzyło, że zdołał zbiec, wówczas naczelnik strażników musiał za karę zająć jego miejsce i poświęcić swoje życie. Przyszła ofiara musiała jeszcze poślubić cztery niewiasty o boskich imionach: Boginię Kwiatów, Boginię Matkę wśród Wód, Boginię Soli i Boginię Młodej Kukurydzy. Na krótko przed śmiercią młodzieńca odbywały się na jego cześć uczty i zabawy. W dniu śmierci udawał się łodzią pod królewskim baldachimem ku niewielkiej wysepce na jeziorze zwanej Górą Rozstania. Tu żegnał swoje cztery małżonki i resztę drogi do świątyni odbywał w otoczeniu dworzan. Dalszy ciąg był — z niewielkimi zmianami — taki jak poprzednio opisany.
Dla wziętych do niewoli wojowników wysokiej rangi przeznaczano inny, bardziej humanitarny rodzaj śmierci. Związanemu jeńcowi dawano drewniany miecz o ostrzu z obsydianu, do którego umocowane były pęki kolorowych piór, oraz cztery kije sosnowe, aby mu służyły za włócznie. Tak uzbrojony toczył kolejno walkę z czterema rycerzami, szczególnie godnymi tego wyróżnienia. Do pojedynku stawało po dwóch rycerzy z zakonu wojskowego Orłów i Jaguarów. Jeśli nawet udało mu się ich zwyciężyć, piąty wojownik zwykle go zabijał.
Historyk hiszpański Jose Acosta zwraca uwagę na ciekawy i znamienny szczegół towarzyszący często aktowi ofiary — na zwyczaj rytualnego spożywania pieczywa jako ciała boga. [W maju i grudniu przypadały święta Huitzilopochtlego. Na dwa dni przed świętem dziewice trzymane w ścisłej izolacji przed światem zewnętrznym ugniatały z nasion buraka, pieczonej kukurydzy i miodu masę, z której lepiły wielkich rozmiarów posąg boga. Następnie możni azteccy przybierali figurę w drogocenne szaty i sadzali na niebieskim tronie.
Na godzinę przed brzaskiem dnia świątecznego do bałwana schodziły się młode dziewczęta ubrane w śnieżnej białości suknie. Na głowach i szyjach miały zawieszone girlandy z suszonej i pieczonej kukurydzy. Młodzi mężczyźni w czerwonych szatach wynosili na lektyce posąg i nieśli go do świątyni, na szczyt której wciągano go przy ogłuszającym odgłosie bębnów, rogów i fletów. Cała świątynia pełna była kwiatów rozsypanych przez młodych mężczyzn. Resztę ciasta, z którego lepiono bożka, dziewice oddawały młodzieńcom, a ci składali przed posągiem.
Teraz następowała część najbardziej uroczysta. Przed posąg sunęła procesja kapłanów i starszyzny stosownie do rangi, z wieńcami na głowach i w szatach obrzędowych. Ceremonii towarzyszyły śpiew i tańce. Był to niejako akt „przeistoczenia” owych kawałków ciasta w kości i ciało Huitzilopochtlego. Gdy ceremonia dobiegła końca, kapłani rozdawali mieszkańcom kawałki pobłogosławionego ciasta — ciała boga. Kto tylko mógł, sięgał po ciasto, w pokorze ducha wierząc w mistyczne zjednoczenie się z Huitzilopochtlim. Tego dnia — aż do chwili zakończenia uroczystości — obowiązywał ścisły post, nawet wody nie wolno było pić.
Religia aztecka, podobnie jak wszystkie koncepcje religijne świata, zakładała istnienie życia pozagrobowego i miejsce wiecznego pobytu zmarłych. Według religii chrześcijańskiej istnieją dwa miejsca stałego przebywania duszy ludzkiej po śmierci: niebo i piekło oraz miejsce pobytu okresowego — czyściec. Zakwalifikowanie duszy do jednego z tych miejsc odbywa się na podstawie ogólnej oceny życia człowieka na ziemi.
Koncepcja religijna Azteków nie brała pod uwagę kryteriów etycznych. Wierzyli oni, że o miejscu wiecznego pobytu duszy rozstrzyga rodzaj śmierci, dzień zgonu lub czym się za życia zajmował zmarły. Ślepy przypadek wyznaczał zmarłemu rejony świata podziemnego bądź wschodnie lub zachodnie części nieba. Nie należy jednak utożsamiać podziemi z piekłem ani też nieba z rajem. Świat podziemny nie był miejscem wiecznego potępienia za grzeszne życie doczesne, tak jak niebiosa nie były nagrodą za bogobojny żywot.
Ludzie, którzy zmarli śmiercią naturalną, szli do świata podziemnego — Mictlanu, gdzie panował bóg imieniem Mictlantecuhtli — Pan Śmierci. Stosownie do funkcji, jaką sprawował, nadawano mu nader groźny wygląd. Na twarzy nosił maskę na kształt ludzkiej czaszki z czarnymi włosami, a pozostałe części ciała miał zbudowane z kości. Na ziemi symbolami jego były: pająk, nietoperz i sowa, której złowieszczy krzyk zwiastował ludziom nieszczęście.
Zanim wszelako dusza dotarła do Mictlanu, musiała przebyć długą, ponurą, pełną niesamowitych przygód i niebezpieczeństw drogę, w czasie której poddawana była rozlicznym próbom. Zmarły musiał więc przejść pomiędzy dwiema górami grożącymi zmiażdżeniem, minąć ogromnego węża i aligatora, przebyć osiem pustyń, tyleż wzgórz, przetrwać lodowate wichry miotające kamieniami i nożami z obsydianu. Wreszcie udręczona dusza, przybywszy nad szeroką wstęgę rzeki, przepływała ją na grzbiecie małego czerwonego psa.
Po przybyciu do Mictlanu zmarły składał dary bogu Mictlantecuhtlemu, przyniesione ze świata żywych. Zależnie od wartości tych upominków władca podziemi wyznaczał mu na miejsce wiecznego spoczynku jeden z dziewięciu rejonów swego królestwa. Cztery lata trwała ta „droga przez mękę”, jakkolwiek inna wersja podaje, że dusza spędzała czteroletni okres próbny w każdym z dziewięciu rejonów azteckiego Hadesu.
Rodzina i krewni zmarłego, pragnąc ułatwić duszy pomyślne przebycie wszystkich tych prób, grzebała wraz z ciałem dzbanek z wodą, a zwłoki spowijała w całun, zabezpieczała kocami, papierem i chowała w pozycji przykucniętej. Odzież, którą nieboszczyk nosił za życia, palono, aby w czasie podróży do Mictlanu miał się w co ubrać i nie czuł mroźnych podmuchów wiatru. W usta wkładano mu paciorek z nefrytu jako zastaw za serce dla bestii zamieszkujących siódmy rejon podziemi. Tak przysposobione do wieczności ciało palono na stosie, a prochy zakopywano w domu.
Bywało, że żona zmarłego godziła się towarzyszyć mężowi w jego pośmiertnej wędrówce i dobrowolnie — nie było w tej mierze przymusu — skazywała się na wspólne z nim całopalenie.
Aztekowie znali i stosowali dwie formy pogrzebu: palenie i grzebanie. Jeżeli umarła przy porodzie kobieta, rodzina mogła jej zwłoki spalić na stosie lub zakopać w ziemi. W tym drugim przypadku ceremoniał pogrzebowy miał następujący przebieg: ciało myto i przyodziewano w starannie dobrane szaty, po czym mąż, w otoczeniu członków rodziny, starych niewiast i akuszerek, zanosił zwłoki na cmentarz.
W chwili gdy orszak żałobny zdążał na miejsce grzebalne, niewiasty wydawały gromkie okrzyki, jakie rycerze wznosili podczas walki. Wówczas drogę zastępowali im młodzi wojownicy, aby wydrzeć zwłoki, a następnie obciąć zmarłej pukiel włosów i czwarty palec u lewej dłoni. Owe „trofea” posiadały niezwykłe własności jako cudowne amulety: dodawały męstwa walczącym i chroniły ich przed niebezpieczeństwem. Oczywiście członkowie rodziny starali się nie dopuścić do okaleczenia zwłok i nawet po pogrzebie przez cztery dni i noce czuwali nad grobem, aby nikt nie uszkodził ciała.
Dusze zmarłych przy porodzie kobiet udawały się, ze względu na okoliczności zgonu, do zachodniej części nieba Cinalco — Domu Kukurydzy, gdzie towarzyszyły słońcu w drodze od zenitu na zachód. Kiedy zapadała noc, na okrytą mrokiem ziemię zstępowały jako groźne widma. Były to nad wyraz odrażające istoty z dłońmi i nogami zaopatrzonymi w potężne szpony. Ich pojawienie się zwiastowało ludziom nieszczęście, zwłaszcza kobietom i dzieciom.
Dla nieuleczalnie chorych ludzi, dla kobiet, które utonęły, zginęły od pioruna lub zmarły na trąd, bóg deszczu Tlaloc wyznaczył miejsce w swym „niebie” — Tlalocanie, położonym w południowej (według innej wersji — we wschodniej) stronie boskiego wszechświata. Królestwo Tlaloka, kraina płodności i obfitości, przypominała rozległą dżunglę tropikalną, a zarazem sad owocowy i ogród warzywny. Jako miejsce wiecznego pobytu Tlalocan posiadał wiele elementów, jakie wyznawcy różnych wierzeń kojarzą z rajem.
Do wschodniej części nieba, zwanej Tonatiuhichan (Domem Słońca), szły dusze wojowników poległych w boju lub złożonych w ofierze bogom. Towarzyszyły one słońcu w codziennej wędrówce od wschodu do zenitu i wspierały je w walce z siłami ciemności. Po czterech latach pobytu w niebie wracały na ziemię pod postacią kolibrów i innych egzotycznych ptaków.
Nie wiadomo natomiast dokładnie, czyje dusze zamieszkiwały owe wspomniane już trzynaście niebios. Wiemy tylko, że w najwyżej położonym, podwójnym niebie przebywały dzieci zmarłe przed osiągnięciem świadomości oraz dusze ludzi urodzonych i wykarmionych przez drzewo mleczne.
*
Fragment książki: Bogdan Bero, Eugeniusz Bojanowski - Aztekowie. Naród wybrany przez słońce