Kościół wchodzi do biznesu
Módl się i zarabiaj
Warszawska diecezja chce założyć chrześcijańską sieć telefonii komórkowej. Kuria krakowska będzie produkować wodę mineralną. Bracia benedyktyni rozwijają sieć delikatesów. Rosnące koszty utrzymania kościołów i gasnąca ofiarność wiernych sprawiają, że podobnych inicjatyw będzie więcej.
Można powiedzieć, że każdy wiejski proboszcz na swój sposób jest biznesmenem. – Kiedy chodzę po kolędzie, parafianie zamiast koperty, dają mi często worek żyta. A że trzeba potem coś z nim zrobić, trzymam w gospodarstwie kury i świnie – opowiada ks. Antoni z mazurskiej parafii. Liczy ona zaledwie tysiąc dusz, z czego ponad 60 proc. to bezrobotni z dawnego PGR.
Nie jest łatwo. Prawie co druga taca z niedzielnych mszy ma dzisiaj specjalne przeznaczenie (np. na kurie, zagraniczne misje, prowadzenie seminariów duchownych). Na utrzymanie samej parafii zostają marne grosze: ledwo starczy na energię, zakup wina mszalnego, świec i komunikantów. Żeby podreperować parafialny budżet, ksiądz Antoni zaczął zajmować się agroturystyką. A gdy o zaradnym duchownym zaczęły pisać gazety, po biznesowe porady zaczęli się zgłaszać znajomi księża. – W Polsce bogaci się bogacą, a biedni biednieją. A tak się składa, że to ta druga grupa utrzymuje Kościół. Na prowincji jest jeszcze gorzej, bo od czasu, gdy Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać za chlebem, kościoły pustoszeją. Dochody z tacy maleją o 10–20 proc. rocznie – ubolewa ks. Antoni.
W dużych aglomeracjach z ofiarnością wiernych też bywa krucho. – Społeczność mojej parafii liczy 3 tys. dusz. W większości to młodzi ludzie na dorobku, mieszkańcy nowych osiedli, którzy zadłużyli się ponad miarę, żeby kupić mieszkania. Nie miałbym odwagi ich nawet prosić o pieniądze na nowy kościół – opowiada ks. Krzysztof Cyliński, proboszcz parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w podwarszawskiej Starej Miłosnej. Mimo wszystko nową świątynię proboszcz jednak postawi. Namówiony przez grupę przedsiębiorczych parafian, chce powołać deweloperską spółkę, która na kościelnym gruncie zbuduje segment mieszkalny. – Powstanie kilkanaście mieszkań, które będziemy wynajmować lub sprzedamy na wolnym rynku. W ten sposób uda się zdobyć 80 proc. funduszy – opowiada ks. Cyliński.
W społecznym odczuciu Kościół jest niewyobrażalnie bogaty. Przeciętny katolik nie bardzo zatem rozumie, dlaczego stołeczny hierarcha, arcybiskup Kazimierz Nycz, zbiera po polskich kościołach datki na budowę Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Przecież dzięki reprywatyzacji Kościół się wzbogacił. Sprzedaż jednej dużej kościelnej nieruchomości w Krakowie lub Warszawie pozwoliłaby zapewne szybko skończyć budowę.
I rzeczywiście, przez ostatnie kilkanaście lat biskupi potrafili zadbać o interes Kościoła. Na mocy ustawy z maja 1989 r. o stosunku państwa do Kościoła, mógł się on ubiegać o odzyskanie nieruchomości (lub ekwiwalentu), z których po 1950 r. został przez komunistyczne państwo wywłaszczony z naruszeniem stalinowskiego prawa. Do działającej przy resorcie spraw wewnętrznych Komisji Majątkowej (w jej skład wchodzą przedstawiciele episkopatu i rządu) instytucje kościelne skierowały ponad 3 tys. wniosków. Do 2004 r. Kościół odzyskał 52 tys. ha z 415 budynkami, czyli niespełna jedną czwartą tego, co posiadał przed wojną. Aktualnych danych nie ma, bo – jak poinformował rzecznik ministerstwa – „od kilku lat Komisja Majątkowa podobnych statystyk nie prowadzi”.
Powściągliwość biskupów w informowaniu wiernych o stanie kościelnej kasy wynika z niechęci, ale też z niewiedzy. Sytuacji majątkowej polskiego Kościoła nie ogarnia nawet sekretariat Episkopatu. Z prostej przyczyny: nie ma on własnego budżetu, a archidiecezje są gospodarczo niezależne. Każdy z biskupów rozlicza się z Watykanem samodzielnie. I to z nim musi konsultować ważniejsze ruchy biznesowe (przy sprzedaży nieruchomości przekraczającej 500 tys. dol. musi mieć jego zgodę).
Dla księdza proboszcza kuria jest organem założycielskim, czymś na kształt ministra skarbu i poborcy podatkowego w jednym. Parafia ma zarobić na utrzymanie swoje, a także w jakimś ułamku biskupa, prowadzonej przez niego kurii i na wykonanie zaplanowanych duszpasterskich zadań. Powinna też łożyć na budowę kościołów w sąsiednich parafiach i na kształcenie kleryków. Z kolei biskupi zobowiązani są wspierać najbiedniejsze parafie, ale z tą pomocą bywa w diecezjach różnie, bo nawet jeśli dysponują nieruchomościami, to rzadziej gotówką. Stąd paradoks: nominalnie Kościół jest bogaty, ale w praktyce ubogi.
W trudnej sytuacji są klasztory. Podlegają wprawdzie jurysdykcji biskupa, tyle że w sferze spraw duchowych, nie ekonomicznych. Na tym polu prowincje, a nawet poszczególne klasztory cieszą się autonomią. Ma to złe i dobre strony. Złe, bo zgromadzenia zdane są wyłącznie na siebie (biskup może, ale nie musi ich wspierać), a nie brak w Polsce klasztorów, które autentycznie zaczynają przymierać głodem. Dobrą stroną może być fakt, że przedsiębiorczych przeorów nie krępuje wola biskupa, a bywa, że również prowincjała i generała zakonu. Z tego właśnie powodu hierarchowie mają ograniczony wpływ na poczynania biznesowe redemptorystów, właścicieli Radia Maryja.
Z podobnej swobody korzystają benedyktyni mający wielowiekowe tradycje gospodarowania. Ich działalność ograniczają jedynie – jak mówią – Pismo Święte, statut zgromadzenia oraz trzy kodeksy: kanoniczny, cywilny oraz handlowy. W tym ostatnim rozczytuje się ojciec Patryk Ostrzyżek z opactwa benedyktynów w Lubiniu, który namówił współbraci, żeby zabrać się za przemysłową produkcję benedyktynki – nalewki robionej przez zgromadzenie od 500 lat. Żeby nie narażać klasztoru na finansowe straty, bracia roztropnie rozdzielili działalność gospodarczą od zakonu. Powołali spółkę Bene, która sprzedaje alkohol przez Internet i do sieci handlowych. – Ponieważ chcieliśmy uniknąć nadzoru farmaceutycznego, sprzedajemy benedyktynkę jako likier. Zarobione pieniądze chcemy przeznaczyć na nasze utrzymanie i remonty barokowego klasztoru – opowiada ojciec Patryk, który wcześniej założył przyklasztorną szkółkę krzewów ozdobnych i opiekował się odzyskanym od Skarbu Państwa lasem. Był to jednak kiepski interes, bo okazało się, że do lasu trzeba sporo dokładać.
Na razie benedyktynka nie sprzedaje się najlepiej, lecz ojciec Patryk ma nadzieję, że sytuacja się zmieni, gdy likier trafi do ogólnopolskiej sieci sklepów Benedicite, którą od dwóch lat z powodzeniem rozwija klasztor w Tyńcu. Tamtejszy ekonom ojciec Zygmunt Goloch ma wrodzony zmysł do interesów. Bracia z Tyńca osobiście nie produkują swoich specjałów, a tylko firmują gospodarczą działalność. Wytwarzanie i pakowanie przetworów zlecają zewnętrznym firmom, najczęściej rodzinnym. Mają do nich zaufanie, że będą przestrzegać receptur i dbać o wysoką jakość. Zygmunt Goloch sam koncentruje się na organizacji sieci dystrybucji. Na początku czerwca otwierał 22 sklep franszyzowy. Jeśli jego plan się powiedzie, wkrótce w całej Polsce będzie ich setka.
Pod koniec czerwca w Tyńcu odbyły się targi benedyktyńskie, w których brały udział klasztory z Polski i Europy. Było 15 tys. gości i aż 400 benedyktyńskich wyrobów. Począwszy od chleba, a skończywszy na piwie i likierach. Część z nich zakonnicy chcą sprzedawać także w Brukseli, Berlinie i w Wiedniu. Był też kapucyński balsam i franciszkańskie zioła, które z powodzeniem mogłyby podbić rynek, gdyby tylko obydwa zgromadzenia umiały je wypromować tak, jak to robią benedyktyni. – Nie zostaliśmy powołani do żadnej konkretnej misji. Nasze wezwanie to „ora et labora”, czyli módl się i pracuj. Z natury rzeczy jesteśmy bardziej zapobiegliwi niż inne zgromadzenia – wyjaśnia Goloch.
Wśród żeńskich zakonów przedsiębiorczością wyróżnia się warszawska prowincja Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego ŕ Paulo (szarytki). Na tyłach prowadzonego domu opieki na warszawskim Powiślu zbudowały luksusowy budynek wielofunkcyjny, gdzie mieszczą się apartamenty, biura i włoska restauracja. Jego właścicielem i administratorem jest spółka Solec Development. Jej prezes, a zarazem mniejszościowy udziałowiec Zbigniew Białek zdradza, że to nie on, lecz siostry były inicjatorkami przedsięwzięcia.
Zapobiegliwi są też niektórzy biskupi, np. Wojciech Ziemba, który w ciągu wieloletniej posługi w diecezji ełckiej potrafił zadbać, by każda parafia miała przynajmniej 15 ha ziemi. Zapobiegliwy jest arcybiskup Kazimierz Nycz i jego kościelni urzędnicy. Budowa warszawskiej Świątyni Opatrzności będzie ciągnąć się latami, a diecezjalny ekonom ks. Marian Raciński już myśli o kolejnych wyzwaniach: – Na Żoliborzu mają powstawać nowe, duże osiedla. Potrzebne więc będą świątynie, a my będziemy musieli albo kupić w okolicy ziemię po komercyjnej cenie, albo zaoferować w zamian inne, nie mniej atrakcyjne tereny. W przeciwnym razie zamiast nich powstaną galerie handlowe i centra rozrywki. Teraz zatem zapobiegliwy kapłan woli zarabiać, niż wydawać. Pilnuje diecezjalnych interesów, zasiadając w radach nadzorczych dwóch kościelnych spółek z o.o. – Roma i Jasna, do których należą dwa luksusowe biurowce w Śródmieściu.
Do rozwinięcia działalności czysto biznesowej przymierza się też kuria warszawsko-praska. Z inicjatywy jej poprzedniego biskupa Leszka Głodzia, a zarazem przewodniczącego Rady Episkopatu ds. Środków Społecznego Przekazu, jesienią ma zacząć działać pierwsza chrześcijańska sieć komórkowa. Nowy operator będzie tzw. operatorem wirtualnym, bez własnej infrastruktury telekomunikacyjnej. Sieć będzie działać, sprzedając tylko karty przedpłacone i wykorzystując infrastrukturę sieci Orange. Mimo że jej twórcy akcentują ewangeliczną funkcję tej inicjatywy (użytkownicy będą dostawać esemesy z cytatami z Pisma Św., a także wiadomości informujące o świętach kościelnych), nie ulega wątpliwości, że sieć będzie przynosić spore dochody. – To prawdziwa żyła złota. Dzięki przykościelnym sklepikom Kościół nie musi się martwić o dystrybucję. Sadzę, iż księża będą potrafili namówić do używania komórek starsze osoby, które do tej pory ich unikały. Jeśli projekt wypali, za kilka lat Kościół może mieć kilka milionów abonentów, płacących za rozmowy od 30 do 50 zł miesięcznie. Nawet jeśli Kościół zadowoli się minimalną 5-proc. marżą, ma szansę sporo zarobić – uważa Paweł Olszynka, analityk rynku telekomunikacyjnego z firmy PMR.
Inna sprawa, że na początku transformacji kilka dużych przedsięwzięć Kościołowi jednak nie wyszło (m.in. zbankrutowało gdańskie wydawnictwo Stella Maris, które okazało się pralnią lewych faktur, nie udało się z Telewizją Familijną). Obecnie koncentruje się więc na wynajmie nieruchomości. Najwięcej nieruchomości udało się Kościołowi odzyskać w Krakowie. Tylko w ubiegłym roku dochody z ich podnajmu przyniosły małopolskiej kurii 2,5 mln zł. Tyle samo udało się uzyskać z pozostałych źródeł, głównie wpłat parafialnych. – Gdyby nie te dodatkowe wpływy, kuria straciłaby finansową płynność. Więcej pieniędzy z parafii ściągnąć nie można, a rosnące ceny prądu, żywności skłaniają nas do większej gospodarczej aktywności – tłumaczy Jan Kabziński, ekonom małopolskiej kurii. Chętnie też opowiada o planowanych gospodarczych inicjatywach.
W krajowym rejestrze sądowym od roku widnieje spółka Łagiewnickie Źródła, w której małopolska kuria ma 51 proc. udziałów. Reszta należy do Adama Bachledy-Curusia, byłego burmistrza Zakopanego i milionera, którego krakowscy księża namówili, by zainwestował w rozlewnię leczniczej wody. – Na naszych gruntach w Łagiewnikach, niedaleko uzdrowiska Swaszowice, są źródła mineralne. Czekamy, aż minister środowiska wyda nam koncesje – mówi Kabziński. Ujawnia też, że w centrum Krakowa kuria ma stawiać domy mieszkalne, a na kościelnych łąkach w Łagiewnikach będzie kiedyś pole golfowe.
To nagłe ożywienie w Małopolsce po części jest zasługą kardynała Dziwisza. Po objęciu funkcji odmłodził kurię, a na proboszczów awansował przedsiębiorczych księży. Ekonom episkopatu Jan Drob przyznaje, że po kilku spektakularnych niepowodzeniach biskupi wyciągnęli wnioski. Wzmocnili nadzór nad parafiami, ale też zaczęli zachęcać księży, by zakładali odrębne spółki z o.o., aby nie narażać Kościoła na roszczenia wierzycieli w razie plajty.
Jak twierdzi ksiądz ekonom, stało się jasne, że Kościół jest nie tylko wspólnotą, ale i wielkim rynkiem zbytu. Dlatego generowany przez niego popyt na rozmaite dobra i usługi ma zaspokajać powołana przez episkopat i KAI spółka Port. – Będzie negocjować z dostawcami ceny, ale rachunki parafie będą płacić same – wyjaśnia Drob. Za namową księdza ekonoma Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, pięć lat temu otworzył studium ekonomiczne dla duchownych, gdzie uczą się zarządzania, księgowości i marketingu. – Nasze studium ukończyło już 300 sióstr, braci zakonnych i księży. Jest to dowodem, że Kościół liczy się z tym, że z datków nie będzie w stanie się utrzymać – twierdzi rektor.
Kościół winien jednak zdawać sobie sprawę, że wkraczając na drogę biznesu wiele ryzykuje, naraża się na zarzut, że odchodzi od swojej misji w pogoni za mamoną. Tak być nie musi, o ile uda mu się zachować umiar, a zarobione pieniądze będą też służyć wiernym. No bo co z tego, że przedsiębiorczy proboszcz zamieni plebanię w bazę transportową, a kościelną wieżę w stację przekaźnikową telefonii GSM, skoro parafianie mało go obchodzą?
Nie chodzi więc tylko o to, by w kościołach zakładać ogrzewanie i budować przy nich parkingi, ale o coś więcej. Rozumie to ks. Leszek Kazimierczak, proboszcz parafii św. Józefa z Zielonej Góry, który najpierw otworzył na jej terenie kawiarnię, a teraz czerpane z niej dochody przeznacza m.in. na opłacenie świetlicy dla dzieci z biednych rodzin. Pokoje na poddaszu plebanii wynajmuje niezamożnym studentom, a ci, którzy nie mają na czynsz, swój dług mogą odpracować w przykościelnej stajni, pomagając podczas zajęć z hipoterapii.
W listopadzie ks. Kazimierczak otwiera dom seniora i hospicjum. Twierdzi, że był zdumiony hojnością swoich parafian, którzy przekazali na ten cel aż 600 tys. zł. Nie zauważył też, by ludzie dawali mniej na coniedzielną tacę. – Dzięki różnym formom aktywności czują silny związek z parafią. Są szczodrzy, bo widzą, że to, co robię, jest dla nich. Ufają mi, bo rozliczam datki co do złotówki. Gdy się zbiera datki, przejrzystość finansów to podstawa – mówi ks. Kazimierczak. Gdyby w podobny sposób myśleli i działali wszyscy księża, Kościół nie musiałby martwić się o pieniądze.
Z czego żyje Kościół
Kościół katolicki w Polsce to coś więcej niż miliony wiernych, 10 tys. kaplic i świątyń, 28 tys. księży i 24 tys. braci i sióstr zakonnych. Prowadzi ponad 1200 przedszkoli i szkół podstawowych. Do tego dochodzi ponad 400 szkół średnich. Do Kościoła należą też 33 szpitale, prawie 300 domów starców, zakładów opieki i sierocińców oraz przeszło 1800 poradni rodzinnych i wychowawczych.
Głównym źródłem utrzymania Kościoła pozostają datki wiernych i ofiary za posługi duchownych (stanowią ich indywidualny dochód), których skali, ze względu na brak oficjalnych danych, nie sposób rzetelnie oszacować. W publikacjach prasowych padają rozbieżne kwoty - między 800 mln a 2 mld zł. Ważnym i pewnym źródłem dochodu jest dotowany przez budżet Fundusz Kościelny (rocznie ok. 100 mln zł) - forma rekompensaty za majątek utracony w wyniku wywłaszczenia. Fundusz był utworzony w latach stalinowskich, ale naprawdę zaczął funkcjonować w 1989 r. Z jego zasobów opłacane są ubezpieczeniowe składki zdrowotne duchownych oraz wypłacane dotacje na remonty zabytkowych kościołów i działalność charytatywną.
W Krajowym Rejestrze Sądowym jest kilkanaście spółek, w których udziały mają instytucje kościelne - parafie, kurie lub zgromadzenia zakonne. Wydają książki i pisma katolickie, prowadzą lokalne rozgłośnie radiowe. Jedna z parafialnych spółek ma żwirownię, śląski Caritas prowadzi fabrykę akcesoriów meblowych, ojcowie franciszkanie rozwijają uprawę wierzby energetycznej.
Autor: Paweł Wrabec - Polityka - 13 października 2009
źródło:http://www.polityka.pl/rynek/gospodarka/262892,1,kosciol-wchodzi-do-biznesu.read