Krótka historia voodoo
fragment książki: Andreas Gößling "Voodoo. Bogowie, czary, rytuały"
Kult voodoo bywa często bezzasadnie określany jako „religia synkretyczna", tak jakby szczególnym wyjątkiem, a nie regułą historii powszechnej był fakt, że poszczególne religie powstawały jako konglomeraty złożone z elementów innych duchowych nurtów.
Od Dahomeju do Hispanioli
W odróżnieniu na przykład od buddyzmu czy chrześcijaństwa voodoo nie zna do dziś ani pism kanonicznych, ani dogmatów, ani nawet stałych obrzędów i hierarchii. Co należy pod pojęciem „kult voodoo" rozumieć, czym różni się on z jednej strony od swych duchowych korzeni (zwłaszcza od afrykańskich kultów wodunów), gdzie z drugiej strony przebiega na przykład granica między voodoo jako religią a magią voodoo — na wszystkie te istotne pytania nie otrzymamy od owego kultu żadnej odpowiedzi albo też będą one w najwyższym stopniu sprzeczne; również bowiem jakaś oficjalna historiografia religii jest temu kultowi obca.
Dlatego w poświęconym kultowi voodoo piśmiennictwie istnieje do dziś znaczny zamęt pojęciowy. Już między autochtonicznymi kultami wodunów w Afryce a voo-doo haitańskim częstokroć nie widzi się żadnej różnicy albo też widzi się ją tylko niedokładnie, co wydaje mi się całkowitym nieporozumieniem. Religie dzisiejszego Beninu i haitański kult voodoo mają wprawdzie szereg wspólnych zwyczajów obrzędowych, pojęć i rekwizytów, jednakże oba kulty różnią się od siebie co najmniej tak bardzo, jak religie żydowska i chrześcijańska.
Z drugiej strony od kilku lat nie dostrzega się też należycie różnicy między voodoo a hoodoo. Tymczasem w przypadku dzisiejszego hoodoo, występującego zwłaszcza w południowych stanach USA, nie mamy do czynienia z żadnym duchowym kultem, lecz jedynie z mieszaniną magicznych wierzeń i zachowań, które przybyły do Ameryki Północnej z przodkami dzisiejszych Afroamerykanów - częściowo wprost z Afryki, a częściowo także z Haiti. W nurcie New Age oraz afroamerykańskich ruchów „Back to the roots" hoodoo cieszy się od pewnego czasu, szczególnie w regionie Nowego Orleanu, rosnącą popularnością. Nie jest to jednak religia z bóstwami i kosmogonią, kapłanami, obrzędami i ceremoniami, lecz luźny zbiór praktyk i przepisów, służących głównie magicznej manipulacji ludźmi i rzeczami.
AUTOR / CC 3.0 Fetysze na ołtarzu voodoo w Beninie W niniejszym rozdziale, przedstawiającym w ogólnych zarysach historię powstania kultu voodoo, zajmuję się wyłącznie voodoo haitańskim; autochtoniczne afrykańskie kulty wodunów zostają uwzględnione tylko o tyle, o ile haitańskie voodoo adaptowało pewne fragmenty ich panteonu i zwyczajów.
Źródła: kult wodunów w Dahomeju
Zanim europejskie mocarstwa kolonialne zaczęły w XVI wieku wywozić dziesiątki tysięcy Afrykanów z „wybrzeża niewolników" dzisiejszego Beninu do tak zwanego Nowego Świata, kult wodunów ograniczał się zasadniczo do afrykańskich królestw Dahomeju i Joruby. Słowo wodun, od którego wywodzi się haitańskie voodoo, pochodzi z języka afrykańskiego plemienia Fon, którym jeszcze dzisiaj mówi się w Beninie. Wodun znaczy „bóstwo", „bożek", przy czym zawsze pobrzmiewa w tym konotacja, że chodzi o istoty groźne, mocarne, tajemnicze.
W autochtonicznych kultach plemienia Fon cześć oddawana bóstwom i przodkom była jeszcze z sobą ściśle powiązana. Każdy ród, każda wieś czy księstwo czciły własnych wodunów, którzy zapewniali im ochronę i prestiż i posiadali tak samo czcigodne rodowody jak klany i dynastie władców. W ramach skomplikowanych ceremonii, które początkowo obejmowały ofiary nie tylko z kóz i kur, lecz także z ludzi, groźne bóstwa były przywoływane i błagane o opiekę przez kapłanów zwanych huno - w formie żeńskiej hunsi. Już wtedy było rzeczą zwykłą, że przywoływany wodun objawiał się, obejmując w posiadanie kapłana czy któregoś wtajemniczonego sługę świątynnego. Samo dzisiaj jeszcze występujące w voodoo wyobrażenie, że bóstwo „dosiada" nawiedzonego jako swego „konia", pochodzi z dawnej kultury Dahomeju.
Najwyższe bóstwo kultów wodunów nosi imię Mawu--Lisa i jest, podobnie jak wiele pierwotnych bóstw, płci androginicznej. Wizerunki przedstawiają Mawu-Lisa jako istotę o dwóch obliczach lub jako nierozdzielne bliźnięta. Kult boskich bliźniąt (Marassa), który zarówno w autochtonicznych kultach wodunów Beninu, jak i w haitańskim voodoo odgrywa do dziś znaczną rolę, wywodzi się od tego właśnie bóstwa czasów pierwotnych.
Podobnie jak cała dawna kultura Dahomeju, również ówczesny kult wodunów nosił znamię arystokratycznej wytworności. Wybitną rolę odgrywał wśród bogów Fa, bóstwo losu. Za pomocą niezwykle skomplikowanej wyroczni, dokonywanej przy użyciu orzechów kokosowych, starano się odgadnąć zrządzenia tego boga. W podobnie wielowarstwowych ceremoniach i rytuałach oddawano cześć wielkiemu bogu węży Damballi czy bóstwu progu Legbie, pośrednikowi między światem duchów i światem ludzi.
Mniej subtelni okazywali się królowie Dahomeju, kiedy chodziło o obronę i poszerzenie ich władczych ambicji. Wojny z sąsiednimi ludami, głównie z plemieniem Joruba, były na porządku dziennym. Aby poszerzyć swoją sferę władzy, warstwa rządząca Dahomeju próbowała nawet z początkiem XVIII wieku ustanowić własny wariant kultu wodunów na całym podległym sobie obszarze jako coś w rodzaju religii państwowej. Jakkolwiek ta świątynna czystka i podniesienie duchów dahomejskich do rangi bogów całego regionu wywołały gwałtowny wewnętrzny bunt, krok ten miał oddziałać korzystnie na rozwój kultu voodoo w haitańskiej kulturze niewolniczej. Gdyby bowiem panteon i najważniejsze ceremonie afrykańskich kultów wodunów nie zostały były w XVIII wieku w znacznej mierze ujednolicone, to wywiezionym na Haiti jako niewolnicy kapłanom i książętom nie przyszłoby łatwo utworzyć z resztek ich ojczystych kultur system religijny będący do zaakceptowania dla wszystkich niewolników.
Kiedy Kolumb odkrył Hispaniolę
Szukając drogi morskiej do Indii, którego to przedsięwzięcia skutki dla historii powszechnej są znane, Kolumb odkrył w 1492 roku między innymi rozległą wyspę, którą nazwał Hispaniolą, ponieważ jej pejzaże przypominały mu krajobraz hiszpańskiej ojczyzny. Przez miejscowe plemiona Taino i Aranak nazywana ona była wyspą Haiti, co znaczy mniej więcej: „wyspa pełna gór". Jak jednak wiadomo, na tubylców odkrywca nie zwykł był zwracać specjalnej uwagi, za co w tym wypadku przyszło niektórym jego ludziom zapłacić życiem.
AUTOR / CC 3.0 Targowisko fetyszy voodoo w Togo Ponieważ jeden ze statków utknął przed Hispaniolą ma mieliźnie, Kolumb kazał zbudować blisko brzegu fort, w którym jego załoga miała czekać na powrót reszty floty. Kiedy po roku wyprawa ponownie podpłynęła do wyspy, w miejscu fortu znalazła już tylko kilka nadpalonych belek; załoga znikła. Nie tracąc czasu na dłuższe poszukiwania, odkrywca zanotował, że jego ludzie zostali niezawodnie zamordowani przez Indian, po czym kazał rozwinąć żagle i triumfalnie odpłynął do ojczyzny.
Dla pierwotnych tubylczych mieszkańców odkrycie ich wyspy miało katastrofalne skutki. Nie dając się odstraszyć relacjami o zburzeniu fortu i wybiciu jego załogi, pierwsi hiszpańscy osadnicy przybyli śladami Kolumba na Hispaniolę już na początku XVI wieku. Zamiast oszańcować się blisko wybrzeża, w poszukiwaniu złóż złota penetrowali systematycznie wyspę i założyli w wielu miejscach dobrze ufortyfikowane osiedla.
Odkrycie kilku kopalń o znacznej wydajności wywołało prawdziwą gorączkę złota; do brzegów Hispanioli zaczęły przybywać tysiące żądnych przygód Europejczyków. W ciągu następnych stu lat dziesiątki tysięcy tubylczych mieszkańców zmuszano do pracy w kopalniach, którą wykonywali oni w straszliwych warunkach. Jak się jednak okazało, przywykli do absolutnej wolności krajowcy z plemion Taino i Aranak nie nadawali się do niewolniczej pracy. Ani za pomocą bicza, ani przez głodzenie czy spektakularne rozstrzeliwanie stawiających opór nie dawało się zmusić ich do takiej wydajności, która by choć w części zaspokajała żądzę zysku ich białych panów. Podobnie jak Majowie, których mniej więcej w tym samym czasie poddawano eksterminacji w Ameryce Środkowej, „Indianie" Hispanioli nieustannie buntowali się przeciwko tym, którzy niszczyli ich podstawę życia i kulturę. Biali tłumili jednak krwawo każdą rewoltę; reszty dokonywały przywleczone epidemie - już z końcem XVII wieku z ponad miliona tubylców pozostało przy życiu nie więcej jak sześćdziesiąt tysięcy.
Ponieważ jednak nadal przypuszczano, że na wyspie znajdują się znaczne złoża złota, a ponadto spodziewano się bajecznych zysków z uprawy trzciny cukrowej, powstało pilne zapotrzebowanie na bardziej przydatną siłę roboczą. Poszukiwanie robotników, którzy ani przez upór, ani przez choroby czy zgoła przez bunty nie sprawialiby kłopotu białym panom, dało wkrótce pożądany skutek: gęsto zaludnione afrykańskie „wybrzeże niewolników" dosłownie pęczniało od „czarnych wołów roboczych", którzy nawet nie stawiali oporu przeciwko wywiezieniu za morze.
Podział łupu
Hispaniola, początkowo nawiedzana tylko przez hiszpańskich osadników i awanturników, stała się w pierw szej połowie XVII wieku również celem francuskich poszukiwaczy szczęścia. W 1628 roku na małej wyspie Tortue na północ od Haiti wylądował francuski statek piracki. Z tego gniazda morskich rozbójników przedsiębrano następnie szereg łupieskich wypraw przeciwko hiszpańskim statkom pływającym na wodach Karaibów. Stopniowo Hiszpanie zostali na tyle wyparci, że pierwsi Francuzi mogli stanąć mocną stopą także w zachodniej części znacznie większej wyspy Hispaniola. Po piratach przyszli pionierzy, którzy założyli pierwsze plantacje kakao i bawełny.
Chociaż Karol V już w 1517 roku zezwolił swym hiszpańskim poddanym sprowadzić na Hispaniolę piętnaście tysięcy czarnych niewolników, kolonia hiszpańska na wyspie wzrastała znacznie wolniej niż osiedla francuskie. W 1664 roku założona została Compagnie des Indes, której deklarowanym celem było sprzedawanie na masową skalę przeznaczonych na Haiti czarnych niewolników. Kiedy przyszłość gospodarcza wyspy zdawała się w ten sposób zapewniona, król-słońce Ludwik XIV mianował w rok potem francuskiego gubernatora. Po kilku konfliktach zbrojnych Hiszpania odstąpiła w końcu w 1697 roku Francuzom jedną trzecią, zachodnią część Hispanioli. Obszar ten, odpowiadający dzisiejszej republice Haiti, został pod nazwą Santo Domingo oficjalną kolonią francuską.
Juda - składowisko niewolników
Na flagach francuskich statków handlarzy niewolników, które poczynając od drugiej połowy XVII wieku przybijały do wybrzeży Dahomeju, nie widniało bynajmniej hasło „wolność, równość, braterstwo". Zarazem nie można też twierdzić, jakoby król Dahomeju przyjmował wrogo owych białoskórych handlarzy żywym towarem. Przeciwnie. Stosunki handlowe między nimi a królami i książętami krajów nad Zatoką Benińską istniały w owym czasie już od dawna. Czarni władcy nabywali między innymi przedmioty ozdobne, wódkę i broń, w zamian za pożądane w Europie surowce. Otóż kiedy teraz biali handlarze zgłosili popyt na „żywy towar", ich partnerzy nie oddawali się zbyt długo etycznym refleksjom.
W gruncie rzeczy branie niewolników - jakkolwiek nie handel nimi - należało w afrykańskich królestwach tamtych czasów do normalnych praktyk. Co więcej, lokalni królowie prowadzili nawet regularne wojny ze swymi sąsiadami, aby obok innych łupów zdobywać również setki niewolników, potrzebnych po części jako ofiary składane wodunom i przodkom, a po części jako robotnicy do robót polnych. Władcy ci nie mieli bynajmniej większych skrupułów niż europejscy monarchowie absolutni i kiedy chodziło o wypełnienie luk powstałych w ich armii, problem przynależności plemiennej, który skądinąd odgrywał tak ważną rolę w dziedzinie kultury i religii, zbywano wzruszeniem ramion. Pojmani żołnierze sąsiedniego królestwa mogli jako wojownicy walczyć i umierać tak samo dobrze, jak ich właśni, którzy w ostatniej wyprawie stracili życie.
Wikipedia (PD) Mapa z 1792 r. przedstawiająca tzw. Wybrzeże Niewolnicze (Afryka Zachodnia). Był to główny teren wywozu niewolników pomiędzy XVI a XIX w. Obecnie wybrzeże obejmujące zachodnią Nigerię, Benin (dawniej Dahomej) i Togo. Zwłaszcza żądny władzy król Dahomeju przyjął bez skrupułów ofertę hiszpańskich i francuskich handlarzy niewolników. Odtąd prowadzono wojny głównie w celu zdobycia ludzkiego towaru. Na przełomie XVII i XVIII wieku handel niewolnikami osiągnął rozmiary przemysłowe: frachtowce ze swoim żałosnym ładunkiem kursowały między zatoką Benin a brzegami Antyli niczym statki liniowe. Tysiące, dziesiątki tysięcy Murzynów zakuwano w kajdany i w niewyobrażalnych warunkach upychano w ładowniach. Setki z nich umierały z reguły już podczas morskiej podróży, przy czym nigdy nie uda się ustalić, czy większe żniwo śmierci zbierały choroby i głód, czy też nieludzkie postępowanie nadzorców.
W roku 1727 udało się królowi Dahomeju najkorzystniejsze zapewne z jego punktu widzenia przedsięwzięcie: jego wojownicy napadli na niewielkie królestwo Ouidah (które ówcześni europejscy podróżnicy nazywali „Juda"), wymordowali panującą tam dynastię i zamienili ten kraik w obóz niewolników. Królewscy handlarze ludźmi byli gotowi białym kontrahentom, których apetyt zdawał się nienasycony, dostarczać pożądany przez nich towar w dowolnej ilości. Był to exodus, z którego skutków Ouidah nigdy już nie miał się podnieść: z tego gigantycznego „składowiska" imieniem „Juda" sprzedawano do europejskich kolonii rok w rok około dziesięciu tysięcy ludzi, a według niektórych źródeł nawet dwukrotnie więcej. Nikt z nich, ani jeden jedyny z wywiezionych wtedy, nie powrócił.
Podobnie postępowali władcy Dahomeju w następnych dziesięcioleciach w stosunku do dalszych małych krajów sąsiedzkich: niszczyli tamtejsze państewka i tyle ludności, ile tylko się dało, sprzedawali odbiorcom z chrześcijańskiej Europy. Wskutek tego całe połacie kraju nad zatoką Benin dosłownie spływały krwią i pustoszały. I o ile początkowo sprzedawano w niewolę głównie wojowników, najemników, ludzi z niskich warstw społecznych owych królestw, to później na targowisku Ouidah w oczach handlarzy niewolników wszyscy - czy wojownicy, czy książęta, czy kapłani - byli równi.
Czarne bóstwa upadają
Na niektórych terenach czystka kulturowa była tak całkowita, że wraz z wywiezionymi za ocean ludźmi znikało również wiele ich bóstw: po odjeździe handlarzy niewolników nie było już dosłownie nikogo, kto mógłby jeszcze przywoływać woduny zniszczonego rodu czy obalonej dynastii i oddawać im cześć. Jednakże niedługo potem nawet te bóstwa, które w afrykańskiej ojczyźnie popadły w zapomnienie, miały się pojawić tysiące mil dalej.
Dokładniej niż na podstawie skąpych relacji niewolników, ściślej nawet niż w oparciu o niekompletne dzienniki pokładowe handlarzy ludzkim towarem, można odtworzyć pochodzenie niewolników, którzy od XVII wieku przybywali na Haiti, dzięki nazwom afrykańskich bóstw, które „zmartwychwstały" w haitańskim kulcie voodoo.
Głównie chodzi tu o woduny pochodzące z panteonu plemion Fon i Joruba. Czy to bóg-pośrednik Legba, bez którego nie sposób przywołać żadnego loa, czy czcigodny bóg węży Damballa i jego małżonka Ayida; czy Ezili, bogini piękna i miłości, czy Ogun, niebiański patron kowali i wojowników - wszyscy oni wywędrowali do Hispanioli wraz z poddanymi dahomejskich królów, których ci bezlitośnie przehandlowali. Do tego doszło kilka podrzędnych bóstw pochodzenia sudańskiego czy kongijskiego, jednakże przeważająca większość loa afrykańskiego pochodzenia wywodzi się bezpośrednio od wodunów plemion Fon i Joruba.
Jeszcze do dziś haitańskie loa są rozróżniane według pierwotnych afrykańskich „narodów" (nanchons), według regionów, w których były kiedyś zadomowione, oraz ludów Afryki, które w dawnych czasach oddawały im cześć. Odróżnia się na przykład nanchons Congo czy Nago, Ibo czy Wangol, a w wielu przypadkach jeden i ten sam loa, właśnie naznaczony tylko specyfiką plemienną, zajmuje miejsce w panteonie wielu czy wszystkich nanchons. Również powszechne do dziś nazwy najważniejszych przedmiotów rytualnych używanych w ceremoniach voodoo oraz kapłanów tego kultu pochodzą z języka plemienia Fon. Dotyczy to zarówno wspomnianej już hunsi (małżonki boga), jak i govi (kultowych dzbanów dla duchów i dusz), assona (rytualnej grzechotki), świątyni voodoo zwanej humfó oraz wielu innych pojęć.
Jak jednak było to w ogóle możliwe, że niewolnicy zdołali w straszliwych warunkach życia na Haiti ożywić na nowo tak skomplikowany kult jak voodoo? Przy tym jest rzeczą wiadomą, że ich jasnoskórzy właściciele nieszczędzili trudu, by temu niepożądanemu dla siebie procesowi zapobiec.
wikipedia (PD) Przymusowy chrzest w imię Chrystusa
Od samego początku handlarze niewolnikami, a także posiadacze kopalń złota i plantacji trzciny cukrowej podejmowali znaczne, nie hamowane żadnymi skrupułami wysiłki, by zatrzeć pamięć niewolników o ich ojczyźnie i w ten sposób całkowicie złamać ich wolę oporu. Podczas podróży na statkach frachtowych świadomie karmiono ich tak nędznie, aby brak sił nie pozwolił im nawet pomyśleć o buncie; skutych łańcuchami w regularnych odstępach czasu smagano biczami, aby utracili resztki ducha i nadziei.
Po przybyciu na Haiti słabszych, którzy już nie wytrzymywali tych tortur, bez ceregieli zakopywano do ziemi; przerażoną resztę poddawano dalszemu praniu mózgów. Otóż każdy niewolnik otrzymywał nowe imię, przy czym biali panowie urządzali sobie żarty, nadając swym ofiarom imiona wzięte z greckiej mitologii czy rzymskiej historii. Następnie takiemu „Zeusowi" czy „Cezarowi" pod groźbą dalszych kar zakazywano, by ktokolwiek zwracał się do niego dawnym imieniem, i podobnie jemu nie wolno było zwracać się do któregoś ze swych towarzyszy niedoli według dawnego zwyczaju.
Aby zapobiec zachowaniu przez niewolników jakichkolwiek wspólnych wspomnień, przed rozesłaniem do różnych kopalń i plantacji dokonywano w miarę możności ich przemieszania. Członkowie rodziny musieli być bezwzględnie rozdzieleni; w miarę możności nie dopuszczano też do tego, by nawet członkowie tego samego plemienia pracowali w przyszłości razem.
Odcięci od swych korzeni, pozbawieni swych tradycji i wspomnień, resztę życia mieli niewolnicy spędzić na posłusznym spełnianiu rozkazów swoich panów, aż wreszcie zostaną wyniszczeni przez nieludzkie warunki i po upływie niewielu lat wymienieni na świeżą siłę roboczą z niewyczerpanych rezerwuarów Dahomeju.
Tak w każdym razie wyglądały rachuby ich panów. I rzeczywiście: każdy, kto w owym czasie zechciałby się założyć, że one się nie spełnią, niemal na pewno by przegrał. Według osiemnastowiecznych relacji niewolnicy na Haiti byli przez cały dzień zajęci spełnianiem rozkazów swoich panów, a mizerną resztkę czasu, jaka im pozostawała, wykorzystywali do tego, by sami jakoś przeżyć. Przed świtem wypędzano ich na pola; o godzinie ósmej mieli krótką przerwę na śniadanie, aby następnie do dwunastej w południe w ostrym tempie pracować dalej. Po przerwie obiadowej trwającej do godziny drugiej praca była kontynuowana aż do zapadnięcia zmroku, często nawet do godziny dziesiątej czy jedenastej w nocy. Dwugodzinną przerwę obiadową oraz wolne dni, które zgodnie z katolickim kalendarzem musiano im - chcąc nie chcąc - dawać w niedziele i święta, wykorzystywali na uprawę ziemiopłodów na własny użytek.
Tak więc każdy niewolnik w Santo Domingo musiał pracować przeciętnie 16 godzin dziennie, w morderczych warunkach klimatycznych i higienicznych, przy wysoce niedostatecznym wyżywieniu, systematycznie zastraszany, izolowany, przy najmniejszej nieuwadze karany biczem lub jeszcze gorzej. Według wiarygodnych relacji te nieszczęsne ofiary zachodniej podwójnej moralności miały szansę na przeżycie na ogół nie więcej niż dziesięciu lat.
Jednakże nie tylko te niewielkie szansę na dłuższe przeżycie tłumaczą, dlaczego biali panowie poprzestawali na bardzo powierzchownej chrystianizacji swoich czarnych niewolników. Oficjalnie nie można było wprawdzie tym wyzutym z wszelkich praw ludziom odmawiać przynajmniej tego prawa, by mogli umierać - jako ochrzczeni - po chrześcijańsku. Można było się nawet spotkać z twierdzeniem, że Afrykańczyków tych w ogóle dlatego tylko tu przywieziono, aby w oczyszczającym środowisku haitańskich kopalń i plantacji mogli zakosztować błogosławieństw chrześcijańskiej cywilizacji. Pomimo takich zręcznych zapewnień zdawała się panować milcząca zgoda co do tego, że niewolnicy nie są jeszcze do przyjęcia Dobrej Nowiny dojrzali. W każdym razie miejscowi katoliccy księża zadowalali się tym, że spędzonych czarnoskórych pobieżnie i prawie bez komentarzy skrapiali wodą święconą, po czym pędzono ich z powrotem do kopalń i na plantacje.
Tego stanu rzeczy nie zmienił też w niczym wydany przez Ludwika XIV w 1885 roku Code noir. „Wszystkich niewolników", nakazywał król-słońce, „którzy znajdują się na naszych wyspach, należy ochrzcić i nauczyć zasad katolickiej, apostolskiej i rzymskiej religii. Mieszkańcy, którzy kupują przybyłych świeżo Murzynów, winni najpóźniej po upływie ośmiu dni zawiadomić o tym fakcie gubernatora i intendenta tych wysp. W stosownym terminie władze udzielą im potrzebnych wskazówek co do pouczenia i chrztu niewolników".
wikipedia (PD) Ludwik XIV (mal. Hyacinthe Rigaud) „Pouczenie" przedstawiało się jednak skąpo, a opieszałych nie dotykały praktycznie żadne kary. Najwyraźniej osoby odpowiedzialne w porę zrozumiały, że przymusowo nawróconym lepiej nie zdradzać orędzia Jezusa z jego przykazaniami miłości bliźniego, miłosierdzia i sprawiedliwości. Jakkolwiek wielokrotnie twierdzono, że to haitańscy posiadacze kopalń i plantacji udaremniali wcielanie w życie wielkodusznych i prawdziwie chrześcijańskich intencji francuskiego króla, to jednak przy dokładniejszej lekturze Czarny kodeks okazuje się dekretem o wkalkulowanej bezskuteczności. Nie ma w nim ani słowa oburzenia na niegodną człowieka sytuację niewolników; zamiast tego potwierdzone zostaje ponownie, że - ochrzczeni czy nie - stanowią oni własność swoich białych panów.
Szczyty haniebnej dwulicowości osiąga wreszcie król-słońce, grożąc owym panom, którzy źle traktują swoich niewolników, dotkliwymi karami, zarazem jednak zarządzając, że przed sąd nie można dopuszczać czarnoskórych świadków. Poza tym niewolnikom zakazane było pod groźbą okrutnych kar praktykowanie jakiejkolwiek innej religii niż katolicyzm.
Pomimo to pozbawionemu wszelkiej treści aktowi pokropienia wodą święconą niewolnicy poddawali się chętnie, ponieważ jako ochrzczeni mogli przynajmniej uczestniczyć w życiu na plantacji i byli pod tym względem zrównani z czarnymi Kreolami. Niezależnie od tych taktycznych motywów właśnie owo cyniczne przymusowe nawracanie było dla niewolników ostatecznym bodźcem do tego, by przypomnieć sobie o wodunach dawnej ojczyzny.
Zdani całkowicie na łaskę i niełaskę swoich świeckich panów, równie całkowicie wykluczeni z kręgu łaski białego Boga, mieli już tylko wybór: albo podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę ponownego ożywienia własnych tradycji, albo raz na zawsze ulec, opuszczeni przez wszystkich bogów, pozbawieni swego człowieczeństwa. Ponieważ wyraźnie nie mogli liczyć na pomoc ukrzyżowanego białego Zbawiciela, musieli próbować wybłagać ją u Legby, Damballi i Oguna.(...)
żródło: http://religie.wiara.pl/doc/586949.Krotka-historia-voodoo