Ich katedrą dżungla, ołtarzem - słońce, budzone przez ptaki
Są najmniej poznanym i najbardziej tajemniczym ludem świata. Dopiero w II połowie XX wieku zaczęły do nich docierać pierwsze ekspedycje etnograficzne. Wcześniejsze kontakty z Yanomami były raczej przypadkowe, gdyż mieszkają z dala od szlaków wodnych, jedynych dróg w Amazonii. Zawdzięczamy je zbieraczom kauczuku
balateiros i poszukiwaczom złota
garimpeiros. Nie znają prawie naszej cywilizacji, chroniąc się przed nią w swoich górskich wioskach
szabono, do których niezwykle trudno się dostać i nie zawsze biały człowiek jest tam mile widziany. Ich zwyczaje plemienne i wierzenia, często toczone wojny, endokanibalizm, tajemnicze obrzędy szamanów fascynują nie tylko etnografów i filmowców.
Plemię Yanomami zamieszkuje w dżungli, w górzystym terenie o powierzchni około 15-17,7 tys. km
2 W wenezuelskiej prowincji Amazonas rozciąga się on od podnóża gór Sierra Parima i prawych dopływów górnego Orinoko , na zachodzie jest on ograniczony rzekami Casiquiare i Rio Negro (najdalej na zachód położone są wioski Coromoto i Yecame nad Casiquiare, poniżej ujścia Siapy, gdzie z Leapopuei-teri, nad rzeką Emoni, przenieśli się prawdopodobnie ze względu na przybycie na ich odwieczne tereny łowieckie brazylijskich poszukiwaczy złota -
garimpeiros). Po stronie brazylijskiej terytorium Yanomami obejmuje północne dopływy Rio Negro wywodzące swój bieg z gór Sierra de la Neblina, Sierra Tapirapeco i Sierra Curupina. "Na starych mapach kontynentu amerykańskiego widnieje na tych terenach ogromne i nieistniejące słone jezioro Parime, nad którego brzegiem miało leżeć miasto całe ze złota, siedziba legendarnego El Dorado; wojownicze niewiasty, Amazonki, wzbraniały każdemu wstępu na tę ziemię" (E. Biocca, YANOAMA "Opowieść kobiety porwanej przez Indian", PIW, 1974)
Dokładna liczba Indian Yanomami nie jest znana; ze względu na trudno dostępny teren ich rozsiedlenia i częste migracje - z pewnością nie do wszystkich wiosek dotarł biały człowiek. W sprawie liczebności nie ma całkowitej zgodności wśród znawców tematu; J. Wilbert ("Survivors of Eldorado",1972,) liczbę ich szacował na 25 do 40 tys.; N. Chagnon ("Yanomamo, the True People, National Geograpihic", nr 150, 1976) podał liczbę na około 15 tys., żyjących w około 150 wioskach; wg FUNAI (Fundacao du National Font Indio - brazylijskiej, rządowej agencji ds. Indian), liczba ich sięga około 22 tysiące, z czego w Wenezueli ponad 12 tysięcy (podobne liczby podał ks. Dariusz Łodzianin, polski misjonarz z zakonu O.O. Salezjanów w Puerto Ayacucho).
Yanomami dzielą się na cztery grupy językowe, a w tych ramach mają miejsca dalsze podziały na mniejsze dialekty. Często mieszkańcy nieodległych osad mają kłopoty z porozumieniem się.
Podstawową jednostką organizacyjną jest tradycyjna wioska
szabono, zbudowana wokół owalnego placu, gdzie poszczególne rodziny skupiają się wokół ognisk, zajmując miejsce pod wspólnym dachem. Zwykle mieszka tam kilkanaście rodzin. Z wielu względów Yanomami przenoszą swoje siedziby o wiele kilometrów, budując nowe
szabono. Często powodem ich wędrówek bywają wojny między wioskami, przeludnienie, poszukiwanie kobiet, wyczerpanie terenów łowieckich, wyjałowienie ziemi, czy brak miejsc do zakładania nowych pól uprawnych
roća. Yanomami zajmują się głównie myślistwem, rybołówstwem i zbieractwem, w swoich ogrodach uprawiają niewiele gatunków roślin. Mimo usilnej działalności misjonarzy katolickich i protestanckich, nie udaje się ich zmusić do rolnictwa i hodowli. Niechętnie zakładają swoje osady w żyznych dolinach rzek, znajdując w górach więcej zwierzyny i chroniąc się tam przed plagą owadów.
Kiedy w sierpniu tego roku, bladym świtem wygramoliłem się z mokrego hamaka i wyszedłem poza obóz za potrzebą na brzeg Siapy, zobaczyłem na rzece pirogę i czterech półnagich Indian, którzy w niej stali, oparci o łuki. W łodzi była jeszcze jakaś kobieta z dzieckiem i kilka psów. Kobieta miała długie, cienkie kołeczki w przegrodzie nosowej, w kącikach ust i pod dolną wargą. To byli Yanomami. Bezskutecznie usiłowaliśmy dotrzeć do nich, tymczasem to oni nas znaleźli.
Indianie musieli zauważyć łodzie naszej wyprawy, dlatego zatrzymali się. Po chwili wszyscy byli już na nogach. Zaprosiliśmy ich do naszego obozowiska. Podpłynęli do naszego
bongo - prawie dwutonowej łodzi, i po kolei wychodzili na wysoki brzeg. Wcześniej uważnie patrzyli na nasze, pozostawione na łodzi bagaże i
voladorę - mniejszą motorówkę, przywiązaną do
bongo. Przy pomocy naszych przewodników, Indian Piaroa, rozpoczęliśmy rozmowę.
Później okazało się, że ich przywódca. Guillermo mówi nieźle po hiszpańsku, miał wcześniej styczność z białymi, sprzedając upolowane zwierzęta i ryby na targu w San Carlos de Rio Negro. Tam się zamierzał udać, po dwumiesięcznych łowach. Jego rodzinna osada Coromoto leży nad Brazo Casiquiare; kanale łączącym wody Orinoko i Amazonki, na trasie słynnej Ruta del Humboldt, i od czasu do czasu odwiedzana jest przez rzadkich w tych terenach turystów. Zwyczajem swojego plemienia, kilka miesięcy w roku spędza na łowach, z dala od swej wioski. Guillermo zaprosił nas do odwiedzenia swojego leśnego
szabonito, gdzie zaprowadzić nas miał jego kilkunastoletni kuzyn. Sami nie mielibyśmy najmniejszych szans na odnalezienie tej leśnej wioski, która znajdowała się w górzystym terenie. Płynąc w dół Siapy, spotkaliśmy współplemieńców Guillermo, którzy na małych dłubankach pływali na środku rzeki, kontrolując plastikowe zbiorniki po oleju, które pełniły funkcję spławików. Pisał o tej metodzie połowów Ostrowski w swym Życiu wielkiej rzeki. Do tych spływających z nurtem wody zbiorników przywiązane są obciążone linki z wielkimi haczykami. Jednocześnie w wodzie może płynąć kilkanaście takich zestawów. W ten sposób Indianie łowią
pirarucu, największe słodkowodne ryby na świecie, dochodzące do 3,5 metra długości. Indiańskie pirogi załadowaliśmy po prostu na
bongo, przywiązane do niego nabierały wody przez niskie burty. W ten sposób dotarliśmy do Rio Manipitare, prawego dopływu Siapy, którą płynęliśmy w górę jeszcze kilka godzin. W związku z porą deszczową, dopłynięcie do brzegu wymagało przedzieranie się przez zalany wodą las. Kilkadziesiąt metrów od głównego nurtu dostrzegliśmy kilka indiańskich piróg, przywiązanych po prostu do drzew w lesie. To była prowizoryczna przystań. Zabraliśmy nasze plecaki ze sprzętem i podarkami, i poprzedzani przez kilku Indian szliśmy pagórkami około pół godziny przez deszczowy las. Zapadał zmierzch, kiedy na jednym ze wzgórz przywitało nas szczekanie psów i powitalne okrzyki Indian. Weszliśmy w krąg
tapiri - prowizorycznych szałasów leśnego obozu. Prawdopodobnie byliśmy pierwszymi białymi, którym dane było zobaczyć podobny widok. Zgodnie ze zwyczajem Yanomami leśne
szabonito miało owalny kształt i składało się z kilkunastu
tapiri. Szałasy miały wspólny dach z liści bananowca. Było tam kilkanaście rodzin z kobietami, dziećmi i psami. Każda rodzina zgrupowana była wokół swojego ogniska. Wszyscy mieli krótko ostrzyżone, równe grzywki. Niektórzy nosili europejskie spodenki i koszulki. Kobiety miały krótkie spódniczki z kolorowych tkanin, lub roślinnych włókien. Dzieci biegały całkiem nago w pogoni za uciekającymi im kogutami. Patrzyli na nas, lecz bez specjalnego zainteresowania; widać było, że pierwsze kontakty z białymi mieli już za sobą. Na środku placu stało kilka wędzarni - podniesionych drewnianych kratownic, na których zauważyliśmy suszące się ryby, pancerniki i małpy. Przez cały czas pod wędzącymi się zwierzętami podtrzymywany był ogień. Nazajutrz grupa Indian pod wodzą Guillermo miała zabrać je na targ. O tej metodzie konserwacji mięsa pisał 200 lat temu Aleksander von Humboldt w sowich "Opowiadaniach". Na jednej z wędzarni zauważyłem wielki ogon
pirarucu.
Otoczony swoimi czterema żonami Giullermo wskazał nam miejsce, gdzie mogliśmy zawiesić nasze hamaki. Dodatkowo zabezpieczyliśmy je przed deszczem plastikową płachtą. Wreszcie mogliśmy rozpalić ognisko i ugotować coś ciepłego. Cały czas otaczali nas mieszkańcy leśnego obozu. Byliśmy zmęczeni, jednak sen długo nie przychodził. W nocy paliły się ogniska i trwały niekończące się rozmowy. Indianie śmiali się, jakiś mężczyzna śpiewał gardłowym głosem. Mogliśmy się przekonać, że pieśni Indian są bardzo piękne i niezwykle melodyjne. Starsza kobieta złorzeczyła komuś (może nam, białym
nape, którzy naruszyli ten odwieczny porządek?). Ogniska powoli przygasały, kiedy jednak zapłakało gdzieś dziecko, pod każdym z nich szybko rozniecano płomień. Nisko zawieszone wokół ognisk hamaki Indian umożliwiały dokładanie do ognia i ogrzewanie się nocą, kiedy odczuwa się zimno, szczególnie podczas deszczu.
Było jeszcze ciemno, kiedy pierwsze dały koncert koguty, później odezwały się psy. Powoli budziliśmy się w innym świecie, oddalonym od naszego o tysiące lat, prześwietlonym pierwszymi promieniami słońca. Przekazaliśmy Guillermo nasze prezenty - maczety, noże, haczyki i żyłkę; młody wódz sprawnie odrywał i dzielił między swoich ludzi kawałki czerwonego płótna na przepaski. Każdy coś otrzymał. Szczególnie zadowoleni byli z firmowych koszulek Western Union i stalowych narzędzi. W rozmowie z Guillermo pytaliśmy o życie Indian, ich zwyczaje i wierzenia. Kiedy dowiedział się o naszym zamiarze dotarcia do prawdziwego
szabono leśnych ludzi, zaproponował nam dwóch swoich przewodników, którzy mogliby nas zaprowadzić do Ironasiteri, jego rodzinnej wioski. Widniała ona na naszych mapach, ale około 250 km na wschód od miejsca, gdzie obecnie się znajduje! Nic w tym dziwnego - Indianie Yanomami często zmieniają miejsca pobytu; kiedy dach ich
szabono zaczyna przeciekać a pola uprawne przestają rodzić, zabierają swój dobytek i zakładają nową osadę. Odległość i kierunek od "starej" wioski nie ma najmniejszego znaczenia. Aby dotrzeć do Ironasiteri musielibyśmy popłynąć w górę Siapy, wpłynąć w jeden z jej dopływów i kilka dni iść w stronę gór. Według niego droga w jedną stronę powinna trwać 2 - 3 dni. Z radością przyjęliśmy warunki dwóch młodych przewodników, którzy za swoje usługi mieli otrzymać maczety, noże, trochę żywności dla swoich rodzin i parę innych drobiazgów. Mieliśmy wyruszyć nazajutrz. Z ciekawością próbowaliśmy kawałków anakondy, którą jeden z mężczyzn piekł przy swoim ognisku. Indianie upolowali ją zeszłego dnia z łodzi, kiedy płynęła w poprzek rzeki. Pamiętam minę Sylwka, któremu rozbawiony Indianin wkładał do ust kawałek tej egzotycznej pieczeni. Sam chyba musiałem mieć podobną minę. W tym czasie członkowie plemienia do plecionych koszy pakowali swój dobytek. Kobiety zakładały je sobie na plecy, taśmami z łyka podtrzymując je na głowie. Niektóre na ręce brały małe dzieci. Szybko uformował się szereg pochylonych postaci, które odchodziły w deszczowy las.
Podczas dnia mieliśmy chwilę czasu na toaletę, upranie naszych rzeczy i przygotowanie solidnego posiłku. Wcześniej, na rzece nie przywiązywaliśmy do tego wiele uwagi. Indianie poczęstowali nas suszonymi rybami, lecz długo wędzone nad ogniskiem, pokryte były grubą warstwą węgla i były dość twarde; woleliśmy pozostać przy ryżu i naszych konserwach. Część wolnego czasu poświęciłem na buszowanie z siatką na motyle w pobliskich zaroślach. O zmroku któryś z Indian przyniósł mi samicę wielkiego pająka ptasznika, unieruchomionego na końcu patyka w rozdwojonym wycięciu. Był to naprawdę imponujący okaz - nie widziałem wcześniej większego!
Noc przeszła spokojnie, a o świcie zwinęliśmy obóz i dołączyliśmy do naszych Indian Piaroa, którzy pozostali na
bongo. Załadowaliśmy cały bagaż i powoli, z naszymi przewodnikami na pokładzie zaczęliśmy ponownie płynąć w górę Siapy.
Po kilku godzinach wpłynęliśmy w niewielki, prawy dopływ i powoli lawirowaliśmy wśród jej meandrów. Ciekawe było, że Siapa należała do białych wód, a jej dopływ do czarnych. Jest to częsty przypadek w tym rejonie. Rzeki, mające swój początek w górach, spłukują do wody żyzną glebę, która daje wodom ciemne zabarwienie. Interesujące jest, że są one bardzo przejrzyste i mniej nad nimi krwiożerczych komarów! Fakt ten dość dokładnie opisuje Humboldt. Rzeka zwężała się miejscami do kilku metrów i często musieliśmy wyrąbywać tunele w bujnej roślinności.
Niekiedy drogę zagradzały nam leżące w poprzek nurtu upadłe pnie. Wtedy konieczne było rąbanie siekierą i maczetami, by móc prześliznąć się nad zwalonymi drzewami. Nasze długie, prawie 12-to metrowe
bongo ledwo mieściło się w wąskich zakrętach. Na szczęście ta podróż trwała zaledwie kilka godzin. Nie wiem jak nasi przewodnicy odnaleźli początek ścieżki, którą mieliśmy dotrzeć do górskiej wioski. Postanowiliśmy, że prócz naszych dwóch nowych przewodników Yanomami, będzie nam towarzyszył Eloy - Indianin Piaroa, który był kapitanem naszej łodzi. Jego kuzyn,
marinero, miał pozostać na łodzi do naszego powrotu. Powierzyliśmy mu większość sprzętu, naszych zapasów żywności i benzyny.
Do plecaków zapakowaliśmy tylko niezbędne rzeczy; sprzęt biwakowy - hamaki, moskitiery, śpiwory i niewiele odzieży; podstawowy zapas lekarstw, witamin i opatrunków; prezenty dla Indian w
szabono i sprzęt fotograficzny. Beata zabrała dodatkowo cyfrowy magnetofon z zapasem baterii. Ewa postanowiła nie rozstawać się ze swoim profesjonalnym sprzętem fotograficznym. Na szczęście dla nas wilgoć pozbawiła nas dodatkowych kilkunastu kilogramów - wcześniej z tego powodu przestał działać nasz wojskowy GPS, program komputerowy do przesyłania zdjęć cyfrowych i telefon satelitarny! Kiedy przestaliśmy nadawać - nasza wyprawa została w kraju uznana za zaginioną! Zrezygnowaliśmy więc z niesienia komputera i baterii słonecznych. Zgodnie z podstawowymi zasadami szkół przetrwania, mężczyzna w dobrej kondycji może w dżungli maszerować z plecakiem około 10-12 kg , robiąc dziennie 3 do 5 kilometrów! My mieliśmy poruszać się po ścieżce, którą nikt nie szedł od około 3 miesięcy, nasi przewodnicy musieli więc rąbać maczetą zarośnięte jej fragmenty. Jeden z nich szedł stale przodem, w sobie tylko wiadomy sposób odnajdując szlak, bowiem o ścieżce nie było mowy. Za nami szedł drugi z nich, a kolumnę zamykał nasz pękaty Eloy, niezadowolony ze swojego losu - on, marynarz żeglugi wielkiej, śródlądowej - specjalista od Orinoko, musiał z częścią żywności i dużym kociołkiem w ręce, towarzyszyć "wyblakłym" w drodze do okrutnych Indian Yanomami, o których musiał słyszeć wiele. I nie było to nic dobrego, skoro Eloy i Indianie innych plemion niechętnie uczestniczą w podobnych eskapadach. W każdym razie jemu zdarzyło się to po raz pierwszy i zapewne ostatni!
Nasi Indianie deklarowali, że do Ironasiteri czeka nas dwa i pół dni marszu. Ale nie wzięli poprawki na możliwości "wyblakłych". Zaczęliśmy jak w dobrych filmach grozy. Najpierw było bardzo ciężko. Potem było piekło, a na koniec zaczęły się góry! Nie zaprawieni w marszu przez dżunglę, posuwaliśmy się powoli, budząc u naszych przewodników wesołe uśmiechy. Podczas przekraczania licznych strumieni posługiwaliśmy się kijami, zdejmowaliśmy buty i skarpetki, pomagając sobie nawzajem... Przynajmniej na początku! Później było już trochę lepiej - pruliśmy przez błotniste wykroty po pas w wodzie, nie zważając na deszcz i śliskie korzenie. Była to naprawdę "droga przez mękę". Wszystkim nam dała się ona dobrze we znaki! Przypominała ona na całej swej długości ścieżkę zdrowia Legii Cudzoziemskiej! Każdy z nas miał swoje chwile kryzysu! Na dżunglę nie ma mocnych! A już na pewno nie wśród przybyłych z wygodnej Europy niedzielnych turystów. Każdy z naszej czwórki miał swoje wcześniejsze doświadczenia z dżunglą w Peru, Ekwadorze i Boliwii, Gujanie Francuskiej - wtedy trwała tam jednak pora sucha...
Czterodniowy marsz pozbawił nas zbędnych zapasów tłuszczu - myślę, że taki marsz przez dżunglę jest najlepszą metodą odchudzania, której nie dorównują oferty najbardziej ekskluzywnych "fitness-clubów"! Kiedy czwartego dnia marszu Indianie dostrzegli w oddali wysoką górę, było wiadomo, że jednak dopełzniemy! Ostatkiem sił, już o zmroku weszliśmy na wielki plac
szabono Ironasiteri, witani poszczekiwaniem psów, gwizdami i wyciem jego mieszkańców. Zaczęło się poklepywanie po plecach, jest to tradycyjny sposób powitania u Yanomami, nie reagowali wcale na wyciągnięte do powitania ręce! Po reakcjach niektórych z nich widać było, że wcześniej nie mieli kontaktów z białym człowiekiem. Cała wioska tłoczyła się wokół nas. Dotykali nas, Sylwestrowi sprawdzali siłę zarostu brody, patrzyli na nasze bagaże. Nasi przewodnicy odnaleźli swoich krewnych. Szybko okazało się dzięki wielostronnemu tłumaczeniu, że przynieśliśmy cenne prezenty. Tuszua - naczelnik wioski, wskazał nam miejsce obok swojego ogniska. W tym celu wyrzucił jakąś inną rodzinę, która (klnąc chyba na nas) musiała znaleźć sobie inne miejsce pod dachem
szabono. Kobieta zabrała ze sobą hamaki, kociołek i płonące żagwie ogniska.. Nasz dzielny Eloy, który również zrzucił podczas marszu zbędne kilogramy i odzyskał typ sylwetki A, zajął się gotowaniem jakiejś strawy. My, śmiertelnie zmęczeni zawiązaliśmy hamaki na słupach podtrzymujących dach. Wszyscy mieliśmy dość morderczego marszu i marzyliśmy jedynie o odpoczynku, wreszcie pod dachem, w suchym hamaku i o pełnym żołądku! Łatwo było marzyć. O śnie nie było mowy. Do rana trwały śpiewy szamanów, którzy wraz z
tuszua odwiedzali kolejno wszystkie ogniska i śpiewając pytali się, co zrobić z przybyszami. W ich dyskusjach powtarzało się słowo
nape. Amerykańscy autorzy O`Hanlon i Chagnon tłumaczą je jako "biały, obcy". Helena Valero, która porwana przez Yanomami, spędziła wśród nich ponad 20 lat, do tego tłumaczenia dodaje jeszcze przymiotnik "zły"! Tak kojarzył się Indianom biały człowiek, który nieproszony przybywał na ich odwieczne tereny szukając kauczukowych drzew i złota, zarażając ich chorobami, których nie leczyły ich tradycyjne zioła...
Nape mogło dla nas oznaczać wiele. Jeszcze więcej dla naszego wiernego Piaroa. Yanomami nie tolerują wcale nieproszonych gości, szczególnie z innych plemion. Do niedawna żaden przewodnik indiański nie poprowadziłby żadnej wyprawy do wiosek Yanomami! świadczy o tym los wielu ekspedycji. O tym, że pozwolili nam zostać w wiosce zadecydowały chyba nasze prezenty, o których musieli im powiedzieć nasi przewodnicy. Mogliśmy pozostać w wiosce kilka dni! Taki był wynik nocnej dyskusji szamanów z jej mieszkańcami. Trzeba przyznać, że nocne śpiewy szamanów miały w sobie coś pięknego. Niskie, głębokie głosy, palące się ogniska, tropikalna noc i zarys dachu na tle cudownej Drogi Mlecznej - to wszystko zrobiło na nas niesamowite wrażenie! Powrót z krótkiej, niespokojnej drzemki zapewniły nam jak zwykle psy. Na szczęście, tutejsi Yanomami nie mieli kogutów! Rankiem zaczęła się wokół nas nerwowa krzątanina, mężczyźni (ha!) dokładnie czyścili teren wokół swoich hamaków, wymiatając śmieci na środek
szabono, wielki, prawie okrągły plac, skąd kobiety w plecionych koszach wynosiły je poza wioskę. Spod mojej moskitiery chciwie przypatrywałem się ich sylwetkom. Niskiego wzrostu, dobrze zbudowani, o silnych stopach, wszyscy z krótkimi grzywkami, równo obciętymi nad czołem ostrzami z karłowatego gatunku bambusa. Niektórzy okryci byli w pasie skrawkami tkanin, niektóre kobiety i młode dziewczęta nosiły krótkie spódniczki z liści palmy Assai (Eutarpe precatoria). Prawie wszyscy nosili ozdoby z koralików i nasion. Kobiety miały je również wokół przegubów, w kostkach i pod kolanami. Małe dziewczynki miały bawełniane nici i sznury koralików skrzyżowane na piersiach. Niektóre z nich w przegrody nosowe włożyły długie, wąskie kołeczki. Nieco krótsze kołki miały w kącikach ust i pod dolną wargą. Również w uszach nosiły drewniane patyczki, lub kolorowe pióra ptaków. Przekłute płatki uszne mieli także niektórzy mężczyźni. Starsi z nich czubek głowy wygolony mieli jak mnisi. Ta "kapucyńska" ozdoba pozwala z dumą obnosić rany, odniesione podczas częstych pojedynków na tęgie pały. Najczęściej ich powodem są - jakżeby inaczej - kobiety, lub chęć objęcia funkcji wodza.
Tuszua, wódz plemienia, przez naszych przewodników nazywany również kapitanem, poinformował nas, że na naszą cześć odprawiona zostanie szamańska ceremonia wzywania duchów Hekura. Tym mianem nazywani są również szamani plemienia Yanomami. Większość wojowników jest jednocześnie szamanami, noszą w sobie bowiem duchy różnych zwierząt, których przymioty sobie przypisują. Przeszli oni obrzęd inicjacji, podczas którego, w odosobnionym szałasie
tipiri nic nie jedli, prócz miodu leśnych pszczół, nie mogli kontaktować się z kobietami, nie kąpali się i nie dotykali stopami ziemi.
Przez cały ten okres młody adept tajemnych mocy zażywa narkotyku
ebene, ucząc się od starszych szamanów wzywać duchy Hekura. Od rana kobiety pędzelkami z lian malowały na ciałach mężczyzn czarne, zygzakowate wzory. Nie zauważyłem, aby powtarzały się ich motywy. Wielu z nich wcześniej pomalowało się czerwonym barwnikiem
uruku, wyciągu z owoców arnoty (Bixa orellana). Krzew ten uprawiany jest w pobliżu każdej indiańskiej wioski. Na czas wojen Yanomami malują ciała na czarno. Mieszają w tym celu uruku z popiołem. Podczas tej ceremonii szamani wdmuchują sobie do nosa przez bambusową rurkę
yoppo - narkotyczny związek uzyskany ze sproszkowanej kory drzew
hama-azita (Piptadenia lub Virola). Korę drzewa ściera się na kamieniu, uzyskując bardzo miałki, szary proszek. Zauważyłem, że trą go przy pomocy... przedkolumbijskich, kamiennych ostrzy do siekier. Chyba nie znali ich wcześniejszego przeznaczenia, tak jak nie widzieli, że ślady ich polerowania znajdują się na nadbrzeżnych skałach. Podobne
polissoires spotykałem w Gujanie Francuskiej, w wioskach Indian Emerillon.
Mężczyźni kucają przed prowadzącym ceremonię, oczekując na swoją kolej. Po wdmuchnięciu halucynogennego proszku mężczyźni wyraźnie są odurzeni, brocząc z nosa zielonkawym śluzem, kaszląc, charcząc i tęgo spluwając. Działanie alkaloidów, zawartych w
yoppo prawdopodobnie polega na zaburzeniach ośrodkowego układu nerwowego. Po krótkiej chwili narkotyk zaczyna działać. Każdy z
waiteri (wojowników, którzy często mają na sumieniu przeciwnika zabitego w walce) wychodzi wówczas na środek placu, gdzie śpiewa pieśń swojego ducha "Hekura". Tańczy przy tym, pięknie przystrojony w pióra ptaków zatknięte w uszy i przepaski na ramionach, często naśladując ruchy zwierzęcia, którego "Hekura" przejął w swoje ciało. Mnie najbardziej przypadły do gustu tańce orła i jaguara. Duchy "Hekura" pomagają szamanom uzdrowić chorych wojowników. Często wysysają oni chorobę z ciała przy pomocy ust, często spluwając przy tym. Widać, że ta ceremonia w znaczący sposób pozbawia ich sił. Często sami później potrzebują pomocy innych...
Proces wdmuchiwania halucynogennego proszku powtarza się często wielokrotnie. Ceremonia trwała prawie cały dzień. Mogliśmy ją bez przeszkód fotografować (Beata pracowała w tym czasie z włączonym magnetofonem, uzyskując dla ukochanej "trójki" cenny materiał fonograficzny). Kiedy wielu wojowników było już nieźle oszołomionych i zaczęli zachowywać się dość agresywnie, nasi przewodnicy prosili nas, byśmy się raczej nie pokazywali, gdyż możemy znaleźć się w niebezpieczeństwie!
Ja udałem się w pobliskie góry z siatką na motyle, w otoczeniu gromadki stale towarzyszących nam dzieci. Jeszcze długo buszując po krzakach, słyszałem piękne śpiewy szamanów; trwały one nieprzerwanie, aż do zmroku.
Po ceremonii przekazaliśmy na ręce wodza prezenty dla mieszkańców wioski. Każdy coś otrzymał. Ja dodatkowo pozbyłem się wszystkich zapasowych części mojej garderoby, ofiarowując Indianom kilka podkoszulek i spodenek. Jednemu z nich spodobał się mój zegarek, mimo, że nasiąknięty wodą jak gąbka od kilku dni nie chodził (ciekawe jest, że wodoszczelne czasomierze łatwo się topią, natomiast usunięcie z nich wody jest niemożliwe - jest to ciekawy przykład na jednokierunkową wodoszczelność).
Faktem jest, że do łodzi dotarliśmy w pojedynczych częściach bielizny, tylko dzięki utracie zmysłu powonienia! Ha! Cieszyłem się jednak z indiańskich pamiątek, jakie uzyskaliśmy w zamian! Yanomami chętnie ofiarowali nam swoje łuki, strzały i ładownice na ich groty, hamaki z włókien palmowych i ozdoby z piór. Dla mnie niezwykle cenną pamiątką są kamienne siekiery z czasów, które nigdy już nie wrócą...
W wielu źródłach można przeczytać o okrucieństwie Indian Yanomami. Toczą oni częste wojny z sąsiednimi wioskami. Wspomina o tym często Brazylijka, Helena Valero, która jako młoda dziewczynka została porwana przez Yanomami i spędziła wśród nich ponad 20 lat. Często za worek treningowy służyły wojownikom kobiety i psy. Sam obserwowałem sceny okrutnego traktowania psów nad Orinoko, w miejscowości La Esmeralda. Czy był to odwet na rozrywających Indianom gardła psach konkwistadorów?
Młody chłopak mógł zostać wojownikiem
waiteri, dopiero po zabiciu, lub przynajmniej zranieniu nieprzyjaciela. Już mali chłopcy przygotowywani są do walk i polowań. Często widziałem ich kiedy z małymi łukami polowali na ptaki, czy jaszczurki.
Yanomami są mistrzami w preparowaniu wszelakich trucizn. Najsłynniejszą z nich jest kurara, otrzymywana z lian
mamokori, z dodatkiem wyciągu z kory drzewa
aszukamakei, który wzmacnia działanie trucizny. Dokładny opis produkcji kurary można znaleźć w "Opowiadaniach" Humboldta. Trucizną smaruje się groty strzał, wykonane z bambusa. Następnie suszy się je nad ogniskiem. Groty przeznaczone do polowania na małpy mają często nacięcia, które odłamują się w ciele, kiedy zwierzę próbuje wyrwać strzałę. Strzały Yanomami są bardzo lekkie i długie - dochodzą do 2 m. Wykonuje się je z trzciny, którą sadzi się w pobliżu wiosek. Do wykonania strzał używa się czarnych piór ptaka Hokko (
crax). Inną słynną trucizną jest
aroari, wyciąg z bulw rośliny, również hodowanej na
roćas - indiańskich polach uprawnych. Tę truciznę wydmuchuje się kierunku nieprzyjaciela z ukrycia, przy pomocy bambusowej rurki. Ciekawe jest, że obydwie trucizny mają również znaczenie lecznicze. Wiedza o roślinach leczniczych wśród Yanomami jest ogromna, podobno szamani Hakura znają kilkaset gatunków takich roślin. Rozpoznają ich działanie "czując" promieniowanie danej rośliny, gorączkę leczą przykładaniem rzecznego mułu, stosują również wyciągi ze sproszkowanych ciał owadów i gniazd drzewnych mrówek, wiedzą, że po ukąszeniach jadowitych zwierząt należy przewiązać kończynę powyżej rany, potrafią nawet nastawiać złamane kości! Włoski misjonarz spotkany w La Esmeralda podarował mi kryształ kwarcu, którym "zaszywa" się biopole nad raną, aby zatamować ubytek energii. Sam nauczył się tego od Indian i stosuje od lat. Nasza wyprawa była dobrze wyposażona w lekarstwa. Często ustawiała się po nie kolejka potrzebujących Indian. Głównie cierpieli na choroby żołądka i bóle głowy. Wielu z nich prosiło również o "popsikanie" skaleczeń na stopach i zakładanie bandaży. Niestety, wiele dzieci nosi ślady awitaminozy, a choć nie ma wśród nich głodu, podczas naszych posiłków prosili o trochę jedzenia "białego człowieka". Dawali sobie później do spróbowania ryż, czy cukier. Kawę, lub herbatę mogli wypić jedynie po wsypaniu do kubka pół kilograma cukru!
Dieta Yanomami jest dość bogata. Składa się na nią mięso wielu gatunków zwierząt: tapirów, małp, pancerników, leniwców, mrówkojadów, kajmanów, jaguarów i ocelotów, żółwi, raków i krabów rzecznych, ryb, ptaków i, larw owadów, mrówek i termitów. Podstawą wyżywienia Yanomami są banany, z których kobiety przygotowują rodzaj papkowatej zupy. Inne uprawiane na
roćas rośliny, to maniok, kukurydza, bawełna, słodkie pataty, uruku, różne gatunki palm. Do miana jednych z ważniejszych upraw pretenduje tytoń, który wszyscy Yanomami, bez różnicy wieku i płci żują bez przerwy w postaci wałków, trzymanych między zębami i dolną wargą. Wyciągają je tylko podczas rozmowy. Nikotyna, zażywana w ten sposób działa podobnie jak liście koka, żute przez inne plemiona Indian w Peru i Kolumbii. Jadłospis jest uzupełniany o miód dzikich pszczół i leśne owoce: balata, pirarana, puirana, sorba, potaua, bakaba, avocado i mucuma.
Yanomami chętnie hodują małe zwierzęta - papużki, tukany, żółwie. Po
szabono wałęsa się stale stado chudych psów, które zawsze towarzyszą myśliwym na polowaniach.
Chyba najbardziej tajemniczym obrzędem Yanomami jest zwyczaj spożywania popiołów ze spalonych kości członków rodziny. Zmarli, lub zabici w walce zawieszani są na drzewach, lub specjalnych konstrukcjach i później spalani na wielkich stosach na środku
szabono. Ich kości, przesiane na płaskich sitach, są tłuczone na proszek, dodawany później do papki bananowej
mingau. Uroczystość nosząca cechy endokanibalizmu nosi nazwę
reaho, a na tę "ucztę popiołów" zapraszani są członkowie innych wiosek. Podczas
reaho pali się również łuk, strzały i kołczan z zatrutymi grotami zmarłego. Według wierzeń Yanomami, dopiero po spożyciu resztek zmarłego, jego duch przestaje błąkać się po dżungli i może się dostać do wielkiego
szabono syna Pioruna. Źli ludzie wpadają do Szaporiwake - przepaści z wrzącą żywicą.
W śród Yanomami popularne jest wielożeństwo. Często wodzowie
toszua mają po trzy, lub cztery żony. ślub jest bardzo prosty. Mężczyzna wcześniej przynosi do ogniska rodziców dziewczyny podarki w postaci upolowanej zwierzyny. Każe jej spakować hamak i prowadzi ją do swojego ogniska. Częste wśród plemienia są zdrady, do których dochodzi podczas wojennych, lub myśliwskich wypraw wojowników. Choć całe życie Yanomami odbywa się w kręgu
szabono, sprawy męsko-damskie kryje dżungla. Wszelkie nieporozumienia wojownicy rozstrzygają w bezpośrednich, często krwawych walkach na pięści i długie kije. Walki te toczą się na środku
szabono w obecności wszystkich mieszkańców. Równie częste są szarpania za włosy wśród płci pięknej!
Yanomami nigdy nie wymawiają imion! Jedynie małe dzieci nazywa się po imieniu, podobnie jak imiona wrogów w walce. Powszechnie używa się opisów: "ojciec mojego syna", "szwagier", "brat teściowej" (podobnie jak w innych kulturach, mężczyźni boją się teściowej - jej widok przypomina im błyskawicę! Helena Valero poznała imię swojego męża dopiero po jego śmierci!
Janusz KASZA
*************
Dr Janusz Kasza latem 1998 roku uczestniczył w Wyprawie Dziennika "Rzeczpospolita" do Wenezueli. Efektem ekspedycji, prócz dotarcia do dziko żyjących Indian z plemienia Yanomami, było odkrycie nieznanych wodospadów na rzece Siapa w dorzeczu Orinoko. Zostały one zgłoszone do Instytutu Kartografii w Caracas, jako "Saltos de la Respublica" - "Wodospady Rzeczpospolitej". W skład ekipy wchodzili: Sylwester Walczak - nowojorski korespondent dziennika "Rzeczpospolita", red. Beata Pawlikowska z III Programu Polskiego Radia, oraz Ewa Kiljańska, fotograf z Filadelfii.
Recogito nr 1 - 2000
źródło:http://www.recogito.pologne.net/recogito_1/dookola.htm