Chrześcijanie kończyli świętować Boże Narodzenie i już czuli potrzebę, by trochę pogrzeszyć. Na szczęście po wiekach ekscesów wymyślono w końcu bale sylwestrowe.
Przez stulecia ostatni dzień grudnia miał w sobie coś diabelskiego. Tego dnia w roku 335 zmarł papież Sylwester I, szybko uznany za świętego. Tuż po rozpoczęciu pontyfikatu miał bowiem stoczyć zwycięską walkę ze smokiem, który wedle religijnej symboliki uosabia zło i samego szatana. Po pokonaniu bestii, nie mogąc jednak jej zabić, zawiązał pysk potwora poświęconą nicią
i nałożył na nią pieczęć ze znakiem krzyża. Smok trafił do lochów Watykanu, by w roku 1000 według przepowiedni uwolnić się i w rocznicę śmierci św. Sylwestra zniszczyć świat.
Uwolnić smoka
Zbliżanie się tej daty bardzo niepokoiło mieszkańców Rzymu, zwłaszcza że na Tronie Piotrowym zasiadł Sylwester II, który był przeciwieństwem swego imiennika. Do godności papieskiej wyniósł go cesarz Otton III, chcący zjednoczyć całą Europę pod swoim berłem. Już to wzbudzało umiarkowany entuzjazm wśród rzymskich elit, ceniących swą autonomię. Ponadto Sylwester II okazał się miłośnikiem astronomii, starożytnych filozofów, lubił konstruować urządzenia mechaniczne i fascynowała go matematyka. Umiejętność wykonywania błyskawicznych obliczeń na liczydle, jaką chętnie demonstrował, wzbudzała strach, a rozległa wiedza nasuwała podejrzenia o konszachty z diabłem. Szczerze przerażeni diabolicznym papieżem mieszkańcy Rzymu 31 grudnia 999 roku z napięciem czekali na uwolnienie smoka. Koniec świata jednak nie nastąpił. Aby to uczcić, Rzymianie urządzili w środku nocy wielką fetę. Tak miała narodzić się tradycja zabaw sylwestrowych, w co dziś święcie wierzymy.
Jednak w rzeczywistości nie narodziła się i przez kolejne dziewięć stuleci nikt nie fetował samego sylwestra, a o świętym i uwięzionym smoku zwyczajnie zapomniano. Bo tak naprawdę jeszcze przed pontyfikatem Sylwestra II, który zmarł nagle w 1003 roku (bardzo możliwe, że pomogli mu w tym ówcześni eurosceptycy), jak i potem ludzie uwielbiali się bawić, gdy tylko mijał czas Bożego Narodzenia. Przy czym preferowane rozrywki dowodziły, że diabeł raczej nie siedział uwięziony w lochach Watykanu, ale swobodnie hasał po Europie.
Kiedy rok ma swój koniec
Za czasów Imperium Rzymskiego nowy rok zaczynał się w marcu. Jednak pod koniec republiki Juliusz Cezar, z powodów rozlicznych problemów z ustaleniem daty, postanowił zrobić porządek w kalendarzu. W opracowanym z polecenia władcy Rzymu przez greckiego astronoma Sosigenesa
kalendarzu juliańskim wprowadzonym
w 45 roku p.n.e. każdy kolejny rok rozpoczynał się 1 stycznia. Potem zmienili to chrześcijanie, którzy chcieli by nowy rok zaczynał się w dniu narodzin Jezusa. Okazało się to jednak trudne, bo nie potrafiono dokładnie wyliczyć, kiedy właściwie Chrystus przyszedł na świat. Dopiero sobór w Nicei w 325 roku przyjął oficjalnie, że nastąpiło to 25 grudnia.
Jednak zanim w Europie zaczęto powszechnie tego dnia rozpoczynać rok, niektórzy teolodzy z Dionizym Małym na czele wpadli na pomysł, że lepiej robić to w święto Zwiastowania, czyli 25 marca. Opozycja z kolei proponowała rozpoczynanie nowego roku w Wielkanoc, mimo że było to święto ruchome. W efekcie
w IX wieku na terenie Anglii za początek roku kalendarzowego uznawano Wielkanoc, a we Francji, w Niemczech i Italii
– w zależności od regionu – 25 grudnia lub 25 marca.
Namiętne kłótnie, po czyjej stronie jest racja, toczono jeszcze wiele stuleci. Wobec braku rozstrzygnięcia nawet tego, jaki rok właściwie trwa, trudno, by narodziła się tradycja świętowania jego końca. O wiele łatwiej przychodziło organizować zabawy przy okazji dat pewnych
i niezmiennych.
Jacques Heers w książce „Święta głupców i karnawały” opisuje, że jeszcze w czasach starożytnych chrześcijańscy duchowni „poczytywali sobie za zasługę w oczach Boga i ludzi, by tańczyć w kościołach”. A tańczyli w rocznicę narodzin Chrystusa, także następnego dnia, czyli w święto pierwszego męczennika św. Szczepana, potem 1 stycznia w dzień Obrzezania (dziś święto kompletnie zapomniane) i na koniec
6 stycznia w Trzech Króli (święto Objawienia Pańskiego).
Jednak z czasem biskupi zaczęli traktować ten radosny obyczaj jako pogański i ostatecznie w 633 r. surowo zakazał go sobór w Toledo. Decyzję tę zignorowano jednak na terenie Bizancjum. Wedle opisu francuskiego teologa Jeana-Baptiste’a Thiersa pod koniec grudnia w Konstantynopolu „lud i kler czynili wrzask, krzyk, tańce, błazenady w samym środku Świątyni, naprzeciw samego Sanktuarium”.
Głupota potrzebuje się wyszumieć
Na Zachodzie zwyczaj obrazoburczych zabaw organizowanych tuż po Bożym Narodzeniu nie odrodził się w pamiętnym roku tysięcznym, lecz jakieś sto lat później. We Francji, w Anglii i Niemczech zyskał miano święta Głupców. Młodzi duchowni opanowywali na przełomie grudnia i stycznia świątynie, aby stroić żarty
z przełożonych. Najpierw jednego z kleryków ogłaszali papieżem głupców, ubierali go w strój należny biskupowi Rzymu i wręczali pastorał. Następnie odprawiano prześmiewczą liturgię, a do kościoła wprowadzano osła, aby oddawać mu honory. W ten sposób nowe pokolenie kapłanów dawało jasno do zrozumienia, co sądzili o swych zwierzchnikach.
Z czasem takie zabawy polubili też zwykli ludzie. „Kręcą się po chórze, dokoła ołtarza, obnoszą się z butelkami wina, wielkimi bochenkami chleba, połaciami mięsa i szynek” – zamieścił
w swej książce opis takiej zabawy Jacques
Heers. Rozochoceni obywatele grali w kości na ołtarzu, upijali się, tańczyli, śpiewali, a co gorsza, zaczynali mieć ochotę również na seks. Badający to zjawisko paryski uniwersytet, Sorbona, wydał w 1444 roku orzeczenie, że święto Głupców to pogański obyczaj „niecnym i zgubny zepsuciem zmierzający ku widocznej wzgardzie Boga, świętych urzędów, godności biskupiej”. Ludzie bawiący się pod koniec grudnia w kościołach „wyśmiewali rzeczy święte; wyznawali podrzędną wiarę”. Na koniec uczeni z Sorbony stwierdzali, że tacy imprezowicze „winni byli być traktowani jako heretycy”. A to pachniało stosem. Mimo tej opinii Kościół długo jeszcze nic nie robił ze świętem Głupców niezwykle popularnym wśród wiernych. Ci zaś coraz częściej szli rozerwać się do kościoła, ubrani dla niepoznaki w dziwne stroje i maski.
Dopiero w 1566 roku sobór w Toledo specjalnym dekretem potępił obrazoburcze zwyczaje i surowo zakazał tańca oraz innych nieprzystojnych zabaw w świątyniach. Wierni niespecjalnie się tym przejęli, bo święto Głupców przeniosło się już na ulice miast. Naśladując obyczaje młodych kleryków, świeccy obywatele wybierali wodzireja zabawy, którego mianowali królem migdałowym. Wręczali mu pozłacany pastorał i czynili odpowiedzialnym za udany przebieg imprezy. Ważne stało się, aby ów król był osobą bogatą i mógł w razie potrzeby fundować innym zabawę przez kilka dni. „Oczywiście nikt nie mógł uchylić się od wyboru” – dodaje Jacques Heers. Zwyczaj festynów ulicznych i parad szczególnie przypadł do gustu Włochom. To oni też pierwsi wpadli na pomysł, by rozpoczynać je od jakiegoś konkretnego dnia. A skoro nadal w Europie nikt nie ustalił ostatecznie, kiedy zaczyna się nowy rok, za najlepszy termin rozpoczęcia czasu hucznych zabaw uznano święto Trzech Króli, czyli 6 stycznia.
Tak przypadkiem narodził się karnawał.
Nic zabawnego w nowym roku
Gdy mieszkańcy Europy coraz lepiej bawili się w karnawale, zupełnie stracili ochotę, by nieprzystojnie dokazywać tuż po Bożym Narodzeniu. Szczęśliwie udało im się dogadać w kwestii, kiedy w kalendarzu wyznaczyć początek roku. We Francji specjalnym dekretem króla Karola IX z 1563 roku uznano, że jest to 1 stycznia. Zgodził się z nim w 1700 roku car Rosji Piotr Wielki. Natomiast Anglicy przyjęli tę datę dopiero w 1752 roku. Jednak ujednolicenie na całym kontynencie kalendarza okazało się zbyt nieistotnym wydarzeniem, by ustanowić wówczas nowe święto. „Nie było obyczaju świętowania końca starego roku. W sylwestra wypatrywano tylko znaków wskazujących, jaki będzie nadchodzący rok” – opisuje Marek Ferenc
w książce „
Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych” (pod. red. prof. Andrzeja Chwalby). Przez długie dekady zarówno w Rzeczypospolitej, jak i innych krajach ludzie uznawali 1 stycznia także za najlepszy moment do składania sobie życzeń, co oznaczało konieczność wybrania się do krewnych
i znajomych. Narodziły się nawet towarzyskie procedury, jak należy to robić.
W „
Historii życia prywatnego” pod red. Michelle Perrot napisano, że do drugiej połowy XIX wieku we Francji
całe uroczystości związane z dniem Nowego Roku polegały na składaniu obowiązkowych wizyt. Rankiem 31 grudnia składano wizyty dziadkom i przełożonym, czyli osobom, którym należało okazać największy
szacunek. A następnego dnia wyruszano złożyć życzenia rodzicom, rodzeństwu, wujom, ciociom i inny krewnym. W kolejne dni krąg odwiedzanych stale się rozszerzał, a wizyty nabierały rozmachu. „Następny tydzień kuzynów i innych osób spowinowaconych, dwa tygodnie dla zażyłych przyjaciół, cały miesiąc dla zwyczajnych znajomych” – opisuje „
Historia życia prywatnego”.
W końcu nie dawano już rady wywiązać się z obowiązku wzajemnego odwiedzania. Wówczas w całej Europie rozpowszechnił się zwyczaj wysyłania służących z kartami wizytowymi, zapełnionymi na odwrocie własnoręcznie spisanymi życzeniami.
A gdy i służący nie nadążali z dostarczeniem kart, zatrudniono do tego pocztę. Pod koniec XIX w. biura pocztowe jedynie w Paryżu zalewało ponad milion kart wizytowo-życzeniowych z okazji Nowego Roku. „Hrabina de Pange opowiada,
że wysyłała i otrzymywała około 500 kart
z życzeniami” – odnotowano w „
Historii życia prywatnego”. Nic dziwnego, że wobec takiej masy obowiązków nikt nie miał czasu ani sił na zabawę w sylwestrową noc. Tak było, dopóki nie pojawiły się zwyczaje zaklinania o północy rzeczywistości, by pomóc szczęściu. Duńczycy wpadli na pomysł, że zanim wybije dwunasta, należy wejść na krzesło, a potem skoczyć
w nowy rok wraz z ostatnim uderzeniem zegara. Z kolei Hiszpanie, ponoć od 1909 roku, gdy bije zegar, zjadają po kolei dwanaście winogron. Choć by być pewnym, że zaklęcie podziała, należy jeść je, stojąc na lewej nodze. Wówczas w nowy rok na pewno wejdzie się prawą. Doceniający dobrą zabawę Francuzi uznali, że najlepiej wrzucić o północy pierścionek lub kolczyk pięknej damy do kieliszka z szampanem. Wzniesiony wówczas toast nieodzownie zapewni powodzenie finansowe, a także szczęście w życiu osobistym.
Dopiero pod koniec XIX wieku arystokraci i bogaci mieszczanie dostrzegli, że skoro nowy rok wymaga tyle zachodu, to zamiast czekać z pierwszym balem do Trzech Króli, może lepiej urządzić go
w dzień imienin Sylwestra. Wtedy też przypomniano sobie opowieści o papieżach noszących to imię i złym smoku, który nadal nie opuścił lochów Watykanu. To stanowiło doskonały pretekst do radosnego świętowania. Szybko i biedniejsi obywatele podchwycili pomysł. Po Bożym Narodzeniu ludzie nabierają ochoty, aby jak najszybciej bezkarnie pogrzeszyć.
Andrzej Krajewski - 31 grudnia 2011 - Newsweek
źródło: http://historia.newsweek.pl/sylwestry--ktorych-nigdy-nie-bylo,85998,2,1.html