Traktat ateologiczny. Fizyka metafizyki
Michel Onfray
Najważniejsza z ponad trzydziestu książek głośnego francuskiego filozofa Michela Onfraya. Autor poddaje w niej radykalnej krytyce trzy główne religie monoteistyczne, wydobywając z nich wspólne rysy: nienawiść do rozumu, do kobiet, do wolności, ciała i rozkoszy. Odrzucając pobożną i czołobitną lekturę świętych ksiąg, proponuje rzeczową analizę tekstów religijnych i skrupulatne badanie historii judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu. Zajmuje się również swoistą archeologią współczesnej etyki, polityki, medycyny, biologii, prawodawstwa i filozofii. Powołując się na swoich wielkich poprzedników (siedemnastowiecznych materialistów, Feuerbacha i Nietzschego), autor wykracza poza ich systemu filozoficzne i kładzie fundamenty pod nową dyscyplinę filozoficzną, a zarazem nowy sposób życia – ateologię, która oznacza świadomy, pogodny, radykalny i zaangażowany społecznie ateizm.
fragment książki:
Odyseja wolnej myśli
Bóg jeszcze dycha. Bóg umarł. Czyżby? Na niebie nie ukazały się znaki potwierdzające tak pomyślną wieść. Śmierć Boga winna otworzyć przed ludźmi nowe, obiecujące perspektywy, tymczasem w naszej epoce panuje kult nicości, chorobliwe delektowanie się mrokiem końca cywilizacji, fascynacja otchłanią i bezdenną przepaścią, w której współczesny nihilista zatraca własne ciało, duszę, tożsamość, zainteresowanie sprawami tego świata. Posępny obraz, deprymująca apokalipsa...
Śmierć Boga to ontologiczny gadżet, reklamiarski chwyt właściwy XX stuleciu, które dostrzegało śmierć dosłownie wszędzie: śmierć sztuki, śmierć filozofii, śmierć metafizyki, śmierć powieści, śmierć systemów tonalnych, śmierć polityki. Najwyższa pora obwieścić śmierć tych fikcyjnych zgonów! Zwiastunowie fałszywej nowiny pragnęli zabłysnąć zgrabnym paradoksem; zresztą większość z nich, nasyciwszy się chwilową sławą, czym prędzej wracała do metafizycznego szeregu. Śmierć filozofii uzasadniała pisanie grubych filozoficznych tomiszczy, śmierć powieści płodziła liczne powieści, śmierć sztuki tworzyła niezliczone dzieła sztuki... A śmierć Boga obrosła gigantycznym przemysłem produkującym sacrum, boskość, religie. Tkwimy po uszy w tej święconej wodzie.
Wiadomość o śmierci Boga okazała się tromtadracka i fałszywa. Werble, trąby, szumne zapowiedzi, wszystko to było przedwczesne. Zresztą nasza epoka wprost dusi się od nieprawdziwych informacji przyjmowanych na wiarę i autorytarnych wypowiedzi współczesnych augurów, a obfitość w tej materii nie jest, delikatnie mówiąc, synonimem jakości czy prawdy. Dziś nawet najbzdurniejszą plotkę traktuje się jak prawdę objawioną, pod tym względem bodaj czy nie górujemy nad naszymi przodkami. Aby uznać śmierć Boga za fakt potwierdzony, należałoby mieć ku temu podstawy, znaleźć dowody rzeczowe lub chociaż poszlaki. Nic z tego.
Czy ktoś widział trupa? Nietzsche tak twierdził, zgoda, ale czy można go uznać za wiarygodnego świadka? Podobnie jak u Ioneski obecność corpus delicti byłaby odczuwalna, namacalna, zwłoki zaczęłyby cuchnąć, przestrzeń wypełniłaby się fetorem, truchło gniłoby powoli, dzień po dniu, bylibyśmy świadkami prawdziwego rozkładu – również w filozoficznym znaczeniu tego słowa. Tymczasem Bóg, niewidoczny za życia, pozostał też niewidzialny po śmierci. Jak zatem przekonać się, czy rzeczywiście zginął? Domagamy się dowodów. Któż jednak mógłby je przedłożyć? Jaki szaleniec podjąłby się tej niemożliwej misji?
Wbrew temu, co twierdzili Nietzsche i Heine, Bóg nie umarł; nie jest nawet umierający. Nie umarł i nie umiera, ponieważ nie jest śmiertelny. Fikcja nie umiera, złudzenie nie może sczeznąć, bajki dla dzieci nie sposób ukatrupić. Ani hipogryf, ani centaur, ani żadne inne zwierzę z mitologicznego bestiarium nie podlega prawom, które rządzą ssakami – wielorybem, dromaderem czy tchórzofretką. Otóż Bóg należy właśnie do mitologicznego bestiarium, podobnie jak tysiące innych stworzeń wymienionych w opasłych słownikach religioznawczych pomiędzy bodhisattwą a Bragim. Westchnienie uciśnionego stworzenia nie ustanie, póki istnieć będą uciśnione stworzenia; nie ustanie więc nigdy...
Zresztą gdzie miałby nastąpić ów zgon? W Wiedzy radosnej ? Czyżby Boga zamordował w Sils-Maria natchniony, tragiczny, wzniosły filozof, krążący jak widmo – lub błędny ognik – nad ostatnim ćwierćwieczem XIX stulecia? Jaką bronią się posłużył? Książką, książkami, dziełem? Bluźnierstwem, analizami, argumentacją, polemiką? Zadał cios młotem filozofii? Sztych białą bronią literatów? Czy działał w pojedynkę? Z zasadzki? Czy miał wspólników? Czyżby w zbrodni maczali palce jego dziadkowie – ksiądz Meslier i markiz de Sade? Gdyby istniał zabójca Boga, czyż nie byłby kimś w rodzaju nadboga? A może ta urojona zbrodnia kryje w sobie pragnienie edypalne, próżne, choć nieprzeparte dążenie do celu obdarzenia człowieka wolnością i tożsamością oraz nadania jego życiu sensu?
Nie można zabić tchnienia, wiatru, zapachu, nie sposób zgładzić marzenia, aspiracji, rojeń. Boga stworzyli śmiertelnicy na swój hipostazowany obraz. Chcieli w ten sposób walczyć ze świadomością, że na końcu drogi nieodwołanie czeka nas śmierć, niebyt, nicość; słowem – pragnęli uczynić znośnym własne życie. Dopóki ludzie będą skazani na śmierć, wielu z nich będzie usiłowało stłumić tę przerażającą myśl, stosując rozmaite wybiegi. Wybiegu nie da się zamordować. W tym wypadku to raczej wybieg nas zabija, Bóg unicestwia bowiem wszystko, co stawia mu opór. Najsampierw rozum, intelekt, zmysł krytyczny. Reszta ulega destrukcji na mocy reakcji łańcuchowej.
Ostatni bóg umrze wraz z ostatnim człowiekiem. Znikną wówczas strach, obawa, lęk – maszyny do produkcji bożyszcz. Trwoga przed nicością, niezdolność pojmowania śmierci jako naturalnego, nieuchronnego procesu, z którym rozum, i tylko rozum, może się układać, a także brak sensu, jeśli pominąć sens nadawany przez nas samych, aprioryczny absurd – oto genealogiczne rozgałęzienia boskości. Bóg umrze dopiero wtedy, gdy zdołamy oswoić nicość. Od takiego postępu ontologicznego dzielą nas jednak lata świetlne...