W październiku 1465 bullą
„Ezechielis” wzywa Pius II rycerstwo chrześcijańskiej Europy do udziału w krucjacie. Parę mgławicowych i warunkowych obietnic jedyną jest mu odpowiedzią. Nie zrażony postanawia sfinansować wyprawę z własnych funduszy i osobiście stanąć na jej czele. Wysłannicy rzymscy gromadzą więc galery w Ankonie i pracowicie werbują najemników w całej Europie. W lipcu 1464, po uroczystym podjęciu krzyża w bazylice św. Piotra, wyrusza papież w drogę. Jest ciężko chory, więc litościwi dworzanie oszczędzają mu wiadomości, że nie postępuje za nim żadna armia. W dojeżdżającym do Ankony powozie spuszczają szczelne zasłony. Niech nie widzi bezużytecznie pustych okrętów, z których nawet słono i z góry opłaceni kondotierzy zdążyli już zdezerterować. Zmarł Pius II w miłosiernej nieświadomości 14 sierpnia 1464. Galery, zgromadzony rynsztunek i municje odkupiła za bezcen Wenecja. Czerpiące niebagatelne zyski z handlu z Turcją miasta włoskie odetchnęły z ulgą. I nawet panegirysta się nie znalazł.
Smutna ta opowieść udowadnia, że w XV wieku była już idea wojen krzyżowych martwa i zapomniana. Czas nowe przyniósł wyzwania, jakże odległe od białych murów Jerozolimy i pysznych kopuł Konstantynopola. W legendy szlachetne blaskiem wiernych pancerzy i rytmiczne biciem kopyt w saraceńską ziemię, nikt już odpowiedzialny nie wierzył. Poetycka wyobraźnia Piusa II, autora w młodości dworskich nowel miłosnych, przesłoniła mu niewdzięczną rzeczywistość.
Pius II
Dwadzieścia lat wcześniej ma jednak Władysław III, król Polski i Węgier, niespełna dwadzieścia lat. Wiek marzeń o wyrwaniu się nareszcie spod kurateli natrętnych doradców i samozwańczych regentów, o czynach wiekopomnych i sławnych. I los się do niego uśmiecha. Zaprzysiągł właśnie w Szegedy nie niezwykle korzystny dziesięcioletni pokój z sułtanem Muradem II, zabezpieczający południowe granice węgierskie i przywracający chrześcijańskiemu światu terytoria aż po Bułgarię. Istny polityczny triumf.
Nie ma wszakże na tym świecie triumfów, z których wszyscy byliby zadowoleni. Czemu jednak nieukontentowany jest zyskujący i na owieczkach i na dziesięcinach Rzym? Rzecz nie jest aż tak bardzo skomplikowana. W latach trzydziestych XV wieku rozwija się w Kościele katolickim silny ruch kontestacyjny domagający się demokratyzacji instytucji. Na soborze w Bazylei dochodzi do otwartego już starcia między reformatorami i Eugeniuszem IV.
Zagrożony w swej władzy papież kluczy, zrywa sobór, znowu go uznaje, przenosi z miasta do miasta i rozpaczliwie szuka brakujących w białym rękawie atutów. W tej sytuacji nawiązuje rozmowy z Konstantynopolem. Dyskutuje równy z równym, bo zagrożony przez Turków cesarz bizantyjski Jan VIII Paleolog ma także nóż na gardle. Wspólnota przerażeń czyni cuda. Już w lipcu 1439 ogłoszona zostaje jednocześnie w wersji łacińskiej i greckiej, mocno teologicznie wątpliwa (tak to jest zawsze, kiedy Kościół się spieszy), bulla
„Laetentur Coeli” o jedności chrześcijaństwa. Grecy zobowiązywali się do uznania prymatu papieża, papież do przyniesienia Konstantynopolowi militarnej pomocy.
Eugeniusz IV
Żeby jednak Jan VIII nie wycofał się z interesu, co zysk prestiżowy Eugeniusza czyniłoby iluzorycznym i nietrwałym, trzeba było dać Paleologowi pozory choćby wsparcia i odsieczy. Marchewkę nadziei.
I tutaj właśnie, niczym dar niebios, napatoczyło się szlachetne i niedoświadczone polsko-węgierskie królewiątko. Toż nie grozi poparzenie, gdy się kasztany z ognia cudzymi wyjmuje rękami. Już liczył radośnie Rzym cudownie zaoszczędzone talary, już słał nad Bosfor kunsztowne listy przypisujące Eugeniuszowi wszelkie aspiracje, zasługi i koszta przy okazji. Pokój w Szegedynie psuł niespodziewanie całą intrygę.
Natychmiast rozpętują więc ludzie papieża intensywną kampanię propagandową. Przysięga dana synom Magoga, czarciemu i psiemu pomiotowi, nie ma moralnego znaczenia; pokój zawierany z poganami grzechem jest i jako taki żadnej mieć nie może prawnej mocy... „Nawet gdyby cała ta sprawa zależała jedynie od króla Władysława — przytacza nam Kallimach słowa legata Giulio Cesariniego we całej ich hegemonicznej bezczelności — to i w tym wypadku nie wolno mu było zawierać przymierza z tego rodzaju ludźmi ani w ogóle wdawać się w układy bez zezwolenia papieża.” Przynajmniej prosto i jasno. Wiemy już, kto chce tu rządzić.
Trzeba przyznać i nie kryje tego Kallimach, że większość rycerzy nie uznała rzymskich racji. Czując się związani danym słowem, a honor uważając za niepodzielny, opuszczali obóz. Wojska królewskie topniały niczym wiosenny śnieg.
Wówczas posunięto się do kłamstwa. Zaręczył Cezarini, iż wie z najpewniejszych źródeł, że wojsk tureckich zajętych wojną w Azji, w Europie praktycznie nie ma; zaś opłacone przez stolicę apostolską oddziały sojusznicze lądują już wielką liczbą w Dardanelach. Że więc, innymi słowy, bez walki prawie stanie się Władysław zbawicielem chrześcijaństwa. Z całym cynizmem, w obronie pozycji Eugeniusza podminowanej dodatkowo przez powołanie antypapieża Feliksa V, zagnać próbowano tysiące rycerzy w śmiertelną pułapkę. Bo też i wynik tej wojny był Rzymowi de facto obojętny. Zwycięstwo przynosiło korzyści polityczne, klęska propagandowe: symbole ofiary i męczeństwa. W obu zaś przypadkach zobowiązania wobec Konstantynopola były dotrzymane.
Wład Palownik
Owszem, odezwały się głosy rozsądku. Protestowali przeciw zerwaniu pokoju i arcybiskup lwowski Grzegorz z Sanoka i wódz nad wodze Janos Hunyadi. Dramatycznie wystąpił hospodar wołoski Vlad Drakula: „Ich sułtan — przestrzegał — gdy jedzie na polowanie, ma zwykle liczniejszą świtę, niż tu jest wojska idącego na wojnę. Trzeba się koniecznie powstrzymać od tego śmiałego i niebezpiecznego kroku, wspólnie się naradzić i tak wszystko obmyślić, by z równymi siłami przystąpić do działań wojennych...”
Król i większość pozostałych rycerzy przyjęli słowa Drakuli z życzliwym lekceważeniem: „Trudno się dziwić — mówiono — że wątpi on w nasze zwycięstwo, skoro nie ma pojęcia ani o stanie naszych przygotowań, ani o ilości posiłków, z którymi śmiało możemy do wojny przystąpić. Nawet by mu do głowy nie przyszło mówić coś podobnego, gdyby wiedział, jak wielką flotę wystawiono, ile tam wojsk italskich i burgundzkich i jak liczna konnica i piechota grecka czeka pod bronią.”
Ech, ci nieistniejący Italczycy, Burgundowie i Grecy z prowokacji rodem!
Wysiłki Cesariniego przynosiły plon. Tragedia mogła się rozpocząć.
Forsownym marszem wychodzą Władysławo we wojska na przedpola Warny niemal jednocześnie z idącym od Adrianopola nieprzyjacielem. Bitwa jest nieunikniona. Za radą Hunyadiego przyjmuje król taktykę ofensywną. Furia wymierzonego w jeden punkt uderzenia spowodować ma panikę i załamanie psychiczne w tureckich szeregach rekompensujące dysproporcję liczebną.
Przedwczesne i nieskoordynowane natarcie biskupa Waradynu Jana de Dominis plan ten niweczy. Inicjatywa przechodzi w ręce Murada. Widzimy teraz Władysława i Hunyadiego pędzących z jednego skrzydła na drugie, podtrzymujących walczących na duchu, usiłujących zapobiec ucieczce słabnących hufców. Obaj wiedzą już, że sprawa jest nieodwołalnie przegrana. Jakże inne jednak wyciągają z tego wnioski. Doświadczony Hunyadi cofa swoje oddziały w okoliczne lasy, w których jazda jest praktycznie bezużyteczna i Turcy wykorzystać nie mogą manewrowej przewagi; młody Władysław skrzykuje najbliższych towarzyszy i rzuca się do ostatecznej, nieodwołalnej szarży.
Władysław Warneńczyk, fragment obrazu Bitwa pod Warną - Jan Matejko
Ciężkie zboża porosły minione pobojowiska Crecy, Azincourt, Poitiers, Koronowa i więcej już takiej szarży nie będzie. Napisze krytycznie Kallimach: „Od życia króla zależy nie tylko los i bezpieczeństwo podwładnych mu państw, ale i los całej Europy i chrześcijaństwa. Ale Władysław, na nic nie bacząc, jak szalony rzucił się na wrogów...” O nie, nie podzielamy racjonalizmu kronikarza. Toż zauważa on również, że: „Turcy nacierali dzielnie wierząc, że Bóg, którego wzięto na świadka przymierza, ześle przerażenie, ucieczkę i śmierć na krzywoprzysięzców i gwałcicieli.” I to właśnie zrozumiał dzielny, oszukany chłopak, patrząc na klęskę i rzeź, widać Bóg nie sprzyjał, swoich ludzi. Nie było Italczyków, nie było Burgundów, nie było Greków. Nie było też honoru. I tylko ten ostatni można było przywrócić. Droga jest jednak cena honoru i zawsze ta sama: śmierć.
Wynika z opisów, że było ich niewielu. Szli stępa i dopiero zjeżdżając ze wzgórza przeszli w krótki galop. Gdyby wątpił ktoś, że była decyzja Władysława dość błyskawiczna, to jednak najgłębiej, najszczerzej i najboleśniej przemyślana, niech przekona go cel ataku — nienaruszone, stalowe czworoboki wyborowej piechoty janczarskiej. Nie było właściwie walki. „Król zginął pod gradem pocisków, które nie tyle go przeszyły, ile zasypały.”
Jakże nie kochać tego Jagiellona, dzieciaka prawie, który obarczony odpowiedzialnością nad siły za wprowadzenie armii w zasadzkę, zawierzenie kłamcom i klęskę, wybrał bez wahania tą z metafizyki rycerskiej wysnutą i nikt nie powie, że nie najtrudniejszą odpowiedź. Ofiara nie poszła na marne. Bitwa pod Warną 10 listopada 1444 przeszła do kanonu historii jako bohaterska, z króla arturowego ducha i wysoce katolicka.
Turcy odcięli Władysławowa głowę i zatkniętą na pikę odesłali do Adrianopola.
Władysław Warneńczyk - grobowiec - Wawel
Cezarini, który oczywiście przeżył, rozpuścił pogłoski, iż chrześcijanie przegrali na skutek grzechu króla, który noc przed bitwą spędzić miał rzekomo w namiocie przystojnego węgierskiego pachołka. Wystarczy znaleźć winnego, by pozostać sprawiedliwym. Winny zaś na honory nijak nie zasługuje. Nie doczekał się więc Władysław — męczennik, beatyfikacji, o kanonizacji nie wspominając nawet. Czyż ważna bohaterska śmierć wobec możliwego homoseksualizmu.
W dziewięć lat później padł Konstantynopol i odzyskali Turcy scedowane w Szegedynie terytoria. Czyżby więc bitwa pod Warną i śmierć Władysława żadnego nie miały realnego znaczenia?
Wprost przeciwnie. W 1449 abdykuje antypapież Feliks V i potraktowany łaskawie zostaje legatem i wikariuszem dla Sabaudii z siedzibą w Genewie. Opozycja bazyleańska zostaje zgnieciona.
Papież Eugeniusz IV załatwił interes.
* * * * *
Fragment książki: Ludwik Stomma -
Królów polskich przypadki