Podróż w Gwiazdozbiór Oriona
Jedziemy droga wzdłuż jeziora Genewskiego jednego z najgłębszych i najpiękniejszych jezior Europy. W jego lazurowym lustrze przeglądają się zbocza Alp pokryte poletkami winnic otoczonych zielenin lasów oraz skupiskami malowniczych domków. Wysoko po niebie suną kolorowe paralotnie, spotykając nierzadko na swej drodze wolno krążące jastrzębie. Trudno nie zachwycać się wyjątkowym urokiem tutejszego krajobrazu.
Celem naszej wyprawy jest położona wysoko w górach osada Les Granges. Jedno z dwóch miejsc w Szwajcarii, które w 1994 r. były niemym świadkiem tragedii członków sekty Świątyni Słońca. Zastanawiam się, czy zastaniemy tam jeszcze dziś chociaż ślad tamtych tragicznych wydarzeń sprzed czterech lat? Wróćmy pamięcią do tamtych chwil:
W środę 5 X 1994 roku po północy, szwajcarscy strażacy wyjechali do pożaru. Paliło się we francuskojęzycznym kantonie Valais a konkretnie w osadzie Les Granges, położonej na jednym z alpejskich zboczy - tuż nad miasteczkiem Salvan. Gdy wozy strażackie dojechały na miejsce okazało się, że nie za bardzo jest już co gasić. Dopalały się bowiem dwa duże drewniane domy letniskowe oraz pięć zaparkowanych przed nimi samochodów osobowych.
Wewnątrz domów znaleziono nadpalone ciała zamordowanych wcześniej ludzi. Leżeli tak, jakby ogień zaskoczył ich wcześniej we śnie. Śledztwo ujawniło, iż większość z ofiar została zamordowanych z broni palnej, a pozostałe przy pomocy trucizny. Wszyscy oni byli członkami międzynarodowej sekty zakonu - Świątynia Słońca. Łącznie 25 ofiar .
Spalone luksusowe domy zostały wybudowane w 1991 roku. Zakupił je za niemałe pieniądze przywódca sekty Joseph Di Mambro i jeden z nich wynajął swemu przyjacielowi a jednocześnie zastępcy: Luc'owi Jouret'owi. Nota bene, ich ciała również zidentyfikowano wśród ofiar kaźni.
W tym samym czasie, gdy paliło się w Les Granges, w innym kantonie Szwajcarii Fryburgu, dopalała się leżąca w górskiej wiosce Cheiry farma innego członka sekty; Alberta Giacobino.
Podczas rutynowego przeszukiwania pogorzeliska, natrafiono na ukryte drzwi, za którymi mieściła się zbudowana na planie koła, tajna świątynia sekty. Ściany ozdobione były czarnymi, białymi oraz purpurowymi kotarami. Podłogę pokrywał czerwony dywan z utkaną pośrodku złotą gwiazdą. Na nim leżało ułożonych promieniście (głowami do środka) dziewiętnaście zwłok członków sekty Świątyni Słońca. Ich głowy przykryte były czarnymi plastikowymi workami, używanymi powszechnie do składowania odpadków.
Ofiary miały na sobie długie czerwone i białe togi. Trzy pozostałe ofiary znaleziono w przyległym do świątyni pomieszczeniu. Śledztwo wykazało, że ciała członków sekty "naszpikowane" były ponad stu pociskami i wiele wskazywało na to, iż była to starannie zaplanowana zbrodnia. Ułożenie ciał świadczyło o tym, że ofiary musiały być wcześniej otrute lub czymś odurzone.
Aby zatrzeć po sobie ślady, mordercy zainstalowali na farmie sterowane elektronicznie urządzenia zapalające. Składały się one m.in., z dwóch butli gazowych oraz naczyń wypełnionych łatwo palnym materiałem. Całość systemu zapalającego można było uruchomić z dowolnego miejsca, za pomocą sygnału telefonu komórkowego.
Dzięki temu, że doszło do miejscowego zablokowania mechanizmu zapalającego butli gazowych, system częściowo zawiódł. Nie wszystkie zwłoki zostały spalone a podziemna część budynku wcale nie spłonęła. Ostatecznie policja ustaliła, że z dwudziestu trzech znalezionych tam ofiar zastrzelono dwadzieścia osób, a trzy pozostałe zmarły po zażyciu trucizny. Jak zatem nietrudno policzyć, w obu należących do sekty majątkach, ofiarami rytualnego zabójstwa zostało łącznie czterdzieści osiem osób.
Bardzo szybko miało się okazać, że to jeszcze nie koniec. Na wieść o wypadkach w Szwajcarii przyszło doniesienie z odległej Kanady o podobnym samospaleniu. Tym razem spłonął dom letniskowy należący do Joureta; drugiego Wielkiego Mistrza Świątyni Słońca. Kanadyjska policja doniosła o pięciu zwęglonych ofiarach, w których rozpoznano członków sekty.
Pomimo, iż te tragiczne wydarzenia miały czysto kryminalne podłoże, działalność sekty nie została prawnie zakazana. Skutki tej decyzji nie kazały długo na siebie czekać.
W przeddzień Wigilii 1995 roku, w górach na południu Francji odnaleziono należące do członków sekty samochody - trzy ze Szwajcarii i jeden francuski. Stały zaparkowane w lesie pięć kilometrów od Saint-Pierre-de-Cherennes, na płaskowyżu Vercors. (Dla szukających symboliki dodam, że w jęz. starofrancuskim cherrenes oznacza spalone drzewo lub pochodnie). Następnego dnia przeczesujący okolice helikopter odkrył spalone ciała szesnastu osób ( w tym sześcio-, cztero i dwuletnich dzieci). Czternaście z nich leżało ułożonych w półokręgu (co może oznaczać symbolikę słońca), na dnie głębokiej niszy zwanej w okolicy "Studnią piekieł". Dwa pozostałe ciała znaleziono nieco oddalone od grupy. Wokół nich leżała broń palna oraz pudełka po lekach uspokajających. Wiele ciał, w tym dzieci, było podziurawionych kulami. Dowodzić to może, iż nie wszyscy uczestnicy tajnych obrzędów, popełnili samobójstwo.
O tajnym rytuale zbrodni świadczyło nie tylko specyficzne ułożenie ciał i spalenie zwłok, ale również fakt, że ofiary miały założone na głowy plastikowe worki (por. wcześniejsze wydarzenia w Szwajcarii). Ktoś zatem musiał to już wcześniej przygotować.
Wśród zwęglonych ciał znalezionych w kręgu w Vercors, policji udało się zidentyfikować m.in. zwłoki dwóch swoich kolegów po fachu z rodzinami. Rozpoznano również ciała żony i 27-letniego syna, b.francuskiego mistrza narciarskiego Jeana Vuerneta. Nota bene ów syn, żalił się rok wcześniej, że "mistrz (Luc Jouret) nas nie wezwał".
Na następne zbiorowe morderstwo w sekcie Świątyni Słońca trzeba było czekać ponad rok. Dwudziestego trzeciego marca 1997 roku policja z kanadyjskiej prowincji: Quebec, znalazła w Saint Casimir zwęglone szczątki dwóch kobiet i trzech mężczyzn. Wszyscy oni byli członkami zakonu Świątyni Słońca.
Podsumowując: Szwajcaria, Kanada (1994r.), Francja (1995r) i znów Kanada (1997r.) - Łącznie 74 ofiary zbrodniczej doktryny fanatycznej sekty. Czy na tym koniec?
Wróćmy jednak na trasę naszej podróży po Szwajcarii. Jezioro Genewskie znika nam już powoli z pola widzenia, a my kierujemy się w stronę znanej turystycznej miejscowości Martigny. Jest ona położona w dolinie otoczonej zewsząd wierzchołkami Alp. Stad już tylko "mały skok" ostrymi serpentynami pod górę. Podziwiam kunszt tutejszych kierowców, którzy mijają się niemal na styk na tutejszych wąskich i krętych drogach. Aż strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdyby któremuś "zadrżała ręka".
Dojeżdżamy wreszcie do miasteczka Salvan, nad którym góruje wieża małego katolickiego kościółka. Właśnie zbierają się przed nim weselni goście, gdyż za chwilę ma się odbyć ślub.
Uliczki Salvan są puste. Mieszkańcy miasteczka i nieliczni przybysze umilają sobie czas lampka wina z miejscowych winnic, w cieniu kawiarnianych parasoli. Czas jakby się tu zatrzymał. Można założyć, że cztery lata temu było tu podobnie. We wtorek 4 września (czyli dzień przed tragedia) członkowie zakonu wynajęli w tutejszym hoteliku sześć apartamentów, płacąc z góry aż do soboty za ich wynajęcie.
Niestety nie zdążyli już w nich przenocować. Zostawili po sobie starannie spakowane bagaże, których zawartość wskazywała na choć wyruszenia w daleka podróż (śledczych zastanawiała tylko mała ilość spakowanych ubrań). Nikt wtedy nie przypuszczał, że w swoim urojonym przekonaniu, wybierali się do nowego życia w okolice gwiazdozbioru Oriona. Mieszkańcy miasteczka wspominają członków sekty jako ludzi spokojnych, poważnych i nie zawierających szerszych znajomości. Przyjeżdżali tu bowiem już wcześniej i podobnie jak wszyscy, wpadali do miejscowej kawiarenki "Cafe' des Alpes" na kawę lub kieliszek wina. Kelnerka pamięta nawet Joureta, który podarował jej kiedyś swoja książkę o homeopatii.
Opuszczamy ciche miasteczko Salvan, kierujac się do położonej nieco wyżej osady Les Granges. Była ona "naocznym" świadkiem tamtych pamiętnych wydarzeń. Zagadnięci mieszkańcy osady niechętnie i jakby ze wstydem wskazują nam miejsce pożogi. Najwyraźniej pragną o wszystkim zapomnieć. Trudno im się dziwić. Ta uśpiona wśród gór osada, była w swoim czasie wręcz oblężona przez tłumy dziennikarzy i zwykłych gapiów. Wszyscy jej mieszkańcy maja już dosyć wspomnień i marzy o spokoju.
Udajemy się zadem na wskazane miejsce. Naszym oczom ukazuje się zarośnięta chwastami polana z leżącym na niej niebieskim brezentem. Schodzimy niżej. Okazuje się, że stał tu niegdyś dom Wielkiego Mistrza sekty: Joseph'a di Mambro.
Niebieski brezent skrywa zaś pod sobą murowana suterenę. To na niej stał niegdyś drewniany budynek.
Wchodzimy do środka. Pod nogami ruszają się podolepiane i spękane od wysokiej temperatury kafelki, których nie zdołał strawić ogień. Naszym oczom ukazuje się coś, co identyfikujemy jako pozostałość kominka. Z wypalonej dziury wyłania się pokryty blacha aluminiowa przewód kominowy. Wszędzie kurz wypalona szarość nagich ścian, i pajęczyna. Aż trudno sobie wyobrazić, że jeszcze 4 lata temu sama ta suterena wyglądała jak wnętrze luksusowego jachtu milionera, ze ścianami wyłożonymi drzewem i szlifowanymi lustrami.
Z pustego oczodołu okna, roztacza się panorama Alp z położonym poniżej miasteczkiem Salvan. Piękne miejsce na odejście z tego świata wybrali sobie Wielcy Mistrzowie. Szkoda tylko, że podstępem zmusili do towarzystwa w tej ostatniej drodze swoich wyznawców. Od dłuższego już czasu wmawiali im, iż wkrótce nastąpi koniec świata i tylko garstka nielicznych (czyli oni) uniknie kataklizmu. Ratunek przed nieuchronna zagłada mieli znaleźć w gwiazdozbiorze Oriona. Jednak jedyna, droga do gwiazd miała prowadzić przez ogień. Wierząc w reinkarnację, członkowie Świątyni przyjmowali, że ich zwęglone ciała zostaną ponownie zmaterializowane w niebieskich przestworzach. Wszystkie jednak poszlaki wskazuje na to, iż nie wszyscy członkowie sekty byli o tym do końca przekonani i ktoś musiał im "pomóc" w procesie dematerializacji.
W drodze powrotnej wstąpiłem w Salvan do małego sklepiku z pamiątkami. Jedynym śladem dramatu Świątyni Słońca jaki tam odkryłem, była książka p.t. "Le 54e". Jej autor Thierry Huguenin, miał być jedna z ofiar tamtej tragedii. W książce opisał swój 15-letni pobyt w sekcie, od oczarowania Wielkim Mistrzem Jo di Mambro, przez działalność w jej szeregach, aż do cudu, który go wyratował od pewnej śmierci. Niestety nie kupiłem - nie znam francuskiego.
Grzegorz Fels
"Sekty i Fakty" Nr 1/98
źródło:http://www.psychomanipulacja.pl/sektyifakty/1/podroz-w-gwiazdozbior-oriona.htm