Cisza. Wszędzie zalegała martwa cisza, którą nawet trudno sobie wyobrazić. Gdybyśmy się tam znaleźli, bicie serc naszych rozbrzmiałoby uderzeniami potężnych dzwonów, a oddech by przypominał szum i wycie straszliwej wichury. Ciszę potęgowała bezkresna pustka niebytu, którą można by nawet było do próżni przyrównać. Niewidoczne dla ludzkiego oka drzemały w niej jednak siły, które walcząc ze sobą i wzajemnie się dopełniając miały stworzyć byt, a z niego ziemię, niebo i wszystko, co się na nich znajduje.
Chociaż niewidoczne dla ludzkiego oka, były one cząsteczkami materii, obdarzonymi niezwykłą energią, pozwalającą im zbliżać się do siebie i oddalać. Na razie drobiny te krążyły w nieładzie, to się grupując, zderzając, to znów bezładnie rozpierzchając się na wszystkie strony. Jedynie nikłe smugi światła i cienia w popielatym bezkresie pozwalały dostrzegać miejsca ich rozproszenia i skupienia. Po chwili jednakże jaśniejsze plamy znów zakrywała gęsciejsza warstwa cienia, a ciemniejsze wypełniały się drobinami jasności.
Miliardy lat mijały, a drobne pyłki materii nie ustawały w bezładnej, chaotycznej gonitwie. Może tylko było ich trochę więcej niż dawniej, bo smugi cienia i jasne plamy były jakby wyraźniejsze, bardziej intensywne. Były też te drobiny chyba nieco większe niż na początku. W każdym razie można już było je rozróżnić gołym okiem. Uwidoczniły się też inne różnice między drobinami jasnymi i ciemnymi.
Jasne pyłki miały niezwykle misterną strukturę. Na kształt mikroskopijnych płatków śniegu jaśniały bielą wieloramiennych gwiazd, skrzących się wyrastającymi z ich wnętrza kosmkami. Inne przypominały białe krążki pokryte przepiękną srebrzystą inkrustacją.
Spotkać też można było świetliste kule pokryte warstwą sterczących kolców. Jasne drobiny wyróżniały się ponadto niezwykłą ruchliwością, wynikającą chyba z tego, że były znacznie lżejsze od swych ciemnych koleżanek. Ułatwiało im to szybkie wędrówki w przestrzeni, zarówno do przodu, do tyłu, na prawo, jak i na lewo. Z równie dziecinną łatwością wzlatywały ku górze albo spadały w dół. One też dzięki swej zwinności zaczynały wpływać na drobinki ciemne.
To się do nich zbliżały, to znów oddalały, to zderzały się z nimi, to przepychały w inne miejsca. Aktywności jasnych pyłków materii towarzyszyła emanacja ciepła i światła . I jedno, i drugie pozwalało im oddziaływać na cząsteczki ciemne, które z właściwą im biernością wyczekiwały na upragnione fale ciepła i promienie światła.
Ciemne drobiny miały naturę całkowicie odmienną. Budowa ich była ciężka i nieforemna. Były znacznie większe od swoich jasnych współtowarzyszek i w związku z tym mało ruchliwe. Nieforemne, brzydkie ich kształty pokrywała porowata, szorstka powierzchnia. Gdyby je powiększyć, można by je wziąć za grudki ziemi lub odłamki skalne. Poruszały się ociężale, jakby bez życia. Biernie też się poddawały zalotom i wpływowi drobin jasnych. Były siedliskiem zimna i ciemności, dlatego chętnie korzystały z zasobów ciepła i światła udzielanych im przez jasnych partnerów tej kosmicznej zabawy. Wraz z upływem czasu przybierały na wadze i coraz trudniej było im się poruszać. Dlatego mogły tylko biernie przyjmować względy jasnych cząsteczek, nie będąc w stanie uganiać się za nimi po bezkresnej pustce.
W ten sposób cząsteczki jasne stały się osnową powstania pierwiastka męskiego, zwanego jang, a cząsteczki ciemne stworzyły podstawę pierwiastka żeńskiego in. Aktywność pierwszych przy bierności drugich doprowadziła do powstania świata i zapewnia jego ciągłą odnowę i wieczne istnienie.
Można by się zastanawiać, kto i kiedy dokonał podziału owych najdrobniejszych cząsteczek materii na dwa rodzaje. A może podział ten istniał wiecznie?
Większość ludzi jest skłonna przypuszczać, że sugestia zawarta w tym drugim pytaniu jest bliższa prawdy, jako że w niebycie nie mógł istnieć ktoś, kto sam nie będąc bytem mógłby ów niebyt w byt materialny przemienić. Wprawdzie wspomina się niekiedy, iż przed niebytem istniała odwieczna zasada funkcjonowania praw natury, zwana tao, czyli Drogą, ale była ona jedynie bezwolnym, nie mającym świadomości, odwiecznym prawem przyrody, a więc narodziny świata nie mogłyby być świadomym aktem jej woli. Tao nie mogło więc stworzyć pierwotnych cząstek materii, nie mogło ich podzielić na więcej rodzajów, nie mogło też im dać innych właściwości.
Było ono jak gdyby strażnikiem, by wszystko się działo zgodnie z prawami natury. Prawa jednakże są po to, by je przestrzegać, a każdorazowe ich naruszenie jest surowo karane przez samą naturę, prowadząc do zniszczenia winowajców. Nie wiadomo, czy wśród tych mikrocząsteczek materii znalazły się takie, które się ośmieliły działać wbrew prawom natury.
Jeśli jednak były, spotkała je na pewno surowa kara. Wróćmy jednakże do naszych drobiazgów. Ruchliwe, ciepłe cząsteczki jasności żwawo wędrowały po bezkresnych przestworzach pustki, coraz rzadziej opuszczając się ku swoim ciemnym siostrom. Organizowały nawet zawody, która z nich potrafi wzlecieć najwyżej. Ustalono także nagrody dla najśmielszych, które osiągnęły najwyższe warstwy przestworzy. Pozwolono im tam pozostać na stałe, a raj to był dla nich prawdziwy, gdyż z dala od tłumu innych cząsteczek mogły swobodnie zażywać ruchu, przedsiębrać dalekie wyprawy.
Stopniowo coraz więcej jasnych cząsteczek zdobywało mistrzowskie kwalifikacje, coraz więcej odrywało się od zatłoczonych, zanieczyszczonych ciemnymi cząstkami rejonów. W związku z tym w dole robiło się coraz ciemniej, coraz mniej jasnych cząsteczek rozświetlało mrok stwarzany przez cząsteczki ciemne, a w górze wraz z upływem każdego miliona lat przybywało jasności i ciepła. W ten sposób powstał nieboskłon, źródło światła i ciepła.
Aktywność jasnych cząsteczek, mimo że leżała w ich naturze, nie we wszystkich była jednakowa. Tak jak krocie ich zdobywały laury w zawodach we wspinaniu się ku górze, tak część z nich, co prawda niewielka, ogarnięta niezwykłym dla ich charakteru lenistwem, biernie wyczekiwała nie wiadomo na co, ledwie się poruszając w dolnych regionach przestworzy.
Bliskość i częste kontakty z ciemnymi cząsteczkami sprawiały, że cząstki te stopniowo traciły swój blask i ciepło, coraz bardziej upodobniały się do swych zimnych sióstr, tak że w końcu nawet je trudno było od nich odróżnić. Na domiar złego, pewnego razu dość liczna grupa jasnych leniuchów, aby zrobić na złość rekordzistom lotów ku górze, postanowiła zorganizować wyścigi w przeciwnym kierunku, w dół, ku skupiskom ciemnych cząsteczek materii.
Do wyścigu stanęło kilkanaście milionów zawodników, co przy setkach miliardów jasnych cząsteczek energicznie pnących się ku górze stanowiło rzeczywiście znikomą liczbę. Gdy rozległ się sygnał startu, krocie bladych z dotychczasowej bezczynności jasnych pyłków ruszyły fala za falą leniwie w dół. Po pewnym czasie pierwsze ich szeregi dotarły do gąszczu cząstek ciemnych, przeciskając się między nimi, rozpraszając wśród nich, tracąc zupełnie swą jasność i ciepło. Sprawdzało się tu stare przysłowie znane wśród ludzi : „Kto z kim przestaje, takim się staje".
Wkrótce ciemne cząsteczki wchłonęły bez reszty przybyszów z jasnej sfery. Ciała jasnych zawodników, pokryte ciemnością i wchłonąwszy ciężar swoich ciemnych towarzyszek, nie były już w stanie, nawet gdyby chciały, poderwać się ku górze. Dokonało się ich całkowite zniszczenie. Utracili dane im przez naturę właściwości, jasność, ciepło i aktywność przemieniły się w swoje przeciwieństwo.
Niektórzy twierdzą, że nawet ślad po nich nie pozostał. Według innych zdołały one reszkami sił danych im przez naturę, mimo zmienionych właściwości, wydostać się na powierzchnię zbitej warstwy ciemnych cząsteczek i utworzyć coś w rodzaju stożkowatego pagórka. Szczyt jego tworzyły te spośród zdegenerowanych jasnych cząsteczek, które w największym stopniu zachowały swą pierwotną naturę i dzięki temu mogły resztkami swej aktywności wedrzeć się najwyżej.
A co w tym czasie działo się z ciemnymi cząsteczkami materii? Ich natura była zupełnie inna. Były ciemne, ciężkie, zimne i cechowała je wrodzona bierność.
Nie wiemy co prawda, czy wówczas istniała już siła ciężkości, ale faktem jest, że ciemne cząsteczki, opanowane wrodzoną im biernością, ciążyły ku dołowi. Były duże, porowate, niekształtne, nieruchome.
Biernie poddawały się siłom własnej natury. Wraz z upływem czasu było ich coraz więcej, coraz ciaśniej tkwiły obok siebie, aż w końcu zespoliły się ze sobą tak silnie, że utworzyły twardą ziemię.
Moglibyśmy się jednak bardzo pomylić, gdybyśmy uważali, że wśród ciemnych cząsteczek nie było zdrajców, którzy, działając wbrew swojej naturze, zamiast ciążyć ku dołowi pragnęli wzlecieć tak jak jasne cząsteczki ku górze. Spotkał je jednak podobny los jak jasne drobiny, które podążyły w dół. Rzecz oczywista, musiało je to kosztować sporo wysiłku, gdyż wrodzony ciężar ciała i bierność natury wcale nie ułatwiały tego zadania. Osiągnąwszy jednak cel swego zamierzenia, znalazły się nagle wśród przeważającej liczby jasnych cząsteczek, które otoczyły je zwartym pierścieniem i tak długo ogrzewały je swoim ciepłem, oblewały blaskiem swej jasności, aż ciemne cząsteczki utraciły swoją czerń, rozgrzały swe zimne ciała do czerwoności, a nawet przejęły od swych jasnych współtowarzyszek wiele ruchliwości i temperamentu.
Aż w końcu zgodnie z powiedzeniem: „Kto z kim przebywa, takim sam bywa" tak się upodobniły do jasnych mieszkanek bezkresnej pustki, że w żaden sposób nie można ich było od siebie odróżnić.
Zawody, konkursy, wyścigi, jak się zdaje, cieszyły się równie wielkim powodzeniem u ciemnych cząsteczek, jak i u jasnych. Także i one - oczywiście tylko nieznaczna ich część - zorganizowały wbrew przyrodzonej bierności i ciążeniu w dół wyścig dla śmiałków, którzy nagle, przepełnieni nie spotykaną w ich gatunku aktywnością, zapragnęli zwiedzić górne rejony wielkiej pustki. Z początku ciężko im było pokonać wrodzoną bierność, tak że nawet kilkuset zawodników zostało na starcie, ale wiele ciemną chmurą ruszyło ku jasnej części kosmicznej pustki.
Wkrótce dotarli do celu, pokonując resztki upodobań do bierności i natychmiast otoczone zostały przez zwarte szeregi jasnych cząsteczek, które tak długo przypiekały własnym ciepłem, zanurzały w krynicy blasku, aż ciemne cząs teczki całkowicie utraciły swoje pierwotne właściwości i już niczym się nie różniły od swoich koleżanek ze świata jasności. W ten sposób utraciły swoje cechy gatunkowe. Jako cząsteczki ciemne przestały istnieć.
Jednakże i wśród tych skazanych na zagładę odszczepieńców znaleźli się tacy, którzy zapragnęli zawrócić, cofnąć się w połowie drogi. Ale było już za późno. Zdołali zaledwie zgromadzić się w tym miejscu górnej sfery jasności, która znajdowała się bezpośrednio nad stożkowatym pagórkiem utworzonym przez wyrodzone cząsteczki jasne. Te spośród cząsteczek, które mimo pobytu w sferze jasności w większym stopniu zachowały swoją pierwotną naturę, te, które były cięższe, ciemniejsze, mniej ruchliwe, zdołały opuścić się najniżej, inne zatrzymały się bliżej spodniej warstwy nieboskłonu. W ten sposób utworzyły odwrócony stożek, którego wierzchołek niemal dotykał szczytu stożka powstałego na powierzchni utworzonej z ciemnych i ciężkich cząsteczek ziemi.
W ten sposób działalność sił in i jang doprowadziła do powstania nieba i ziemi. Niebo było okrągłe, a ziemia była kwadratowa. Były one jednak puste. Na niebie nie było słońca, księżyca, planet i gwiazd, a na ziemi poza owym dziwnym pagórkiem nie było gór, rzek, mórz, lasów, zwierząt ani ludzi. Aby je zapełnić tym wszystkim, należało wykonać olbrzymią pracę. A któż mógł ją wykonać, skoro poza niebem i ziemią nic więcej nie istniało? Są tacy, którzy twierdzą, że wszystko na ziemi i na niebie powstało w wyniku współdziałania owych pierwotnych sił kosmicznych in i jang, które doprowadziły właśnie do powstania ziemi i nieba. Być może filozofowie, którzy to wymyślili, mają rację. Ale lud im nie wierzy. Bardziej dają wiarę temu, co im opowiadali dziadowie i pradziadowie, a o czym z kolei dowiedzieli się od swoich praojców.
P'an-ku Zdaniem prawie wszystkich ludzi, bohaterem, który dokonał tej ogromnej pracy urządzenia nieba i ziemi, był P'an-ku. Różnice między opisami jego czynów dotyczą jedynie szczegółów. Opowieści niektórych praojców były bardziej rozwinięte, inni zachowywali w pamięci tylko najistotniejsze etapy prac boskiego demiurga. Również w czasie przekazywania mitu o P'an-ku niejeden fakt mógł zostać opuszczony, źle zrozumiany czy nieumyślnie wypaczony. Wiele elementów mogli ich wnukowie na własną rękę włączyć do opowieści w celu nadania jej świeżości i wykazania się własną erudycją.
Większość pradziadków, a także dziadek Wang, opowiadało, że P'an-ku urodził się we wnętrzu kamiennego jaja. Skoro ptactwo i niektóre inne zwierzęta z jaj się wykluwają, dlaczego by P'an-ku miał się urodzić inaczej? Bardzo możliwe, że jajo to powstało z połączenia się dwóch stożków, sterczących naprzeciwko siebie z nieba i ziemi. Starzy ludzie często powiadali, że P'an-ku został zrodzony przez niebo i ziemię, a także władcę ludzi w późniejszych czasach nazywano synem nieba. O matce ziemi już nie wspominano, chociaż cesarz składał na jej ołtarzach ofiary, jakie synowi przystają. Inni dowodzili, że człowiek powstał z połączenia się pierwiastka męskiego jang i pierwiastka żeńskiego in. Ale jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Nawet sam P'an-ku pamiętać: tego nie może.
We wnętrzu jaja panował pierwotny chaos. Cząsteczki ciemne i jasne wypełniały je całkowicie. Nic dziwnego, że tak było, skoro jajo właśnie z nich powstało. Tak więc i sam P'an-ku prawdopodobnie z połączenia cząsteczek materii in i jang się zrodził. P'an-ku przebywał w jaju przez niezliczone lata. Przez ten czas rósł i rozwijał się jak każde dziecko.
Był też w zasadzie do człowieka podobny. Miał ręce, nogi. głowę z siedmioma otworami na uszy, oczy, nos i usta, a w ciele jego zamkniętych było pięć głównych organów: serce, płuca, wątroba, nerki i żołądek.
Rósł bardzo powoli, bo wszystkie części Jego ciała kształtowały się po raz pierwszy; mimo to poczuł w końcu, że robi mu się duszno i nie ma czym oddychać:. Wnętrze jaja okazało się stanowczo za ciemne. Ale cóż mógł, biedak, poradzić: na to? Żaden pomysł nie przychodził mu do głowy. Nie wiedział nawet, jak wygląda św iat po drugiej stroni e kamiennej skorupy jajowego więzienia. Nie odczuwał strachu przed nieznanym, bo też żadna krzywda go dotąd nie spotkała.
Postanowił po krótkim zastanowieniu zasnąć: w nadziei, że sen mu może jakiś pomysł przyniesie. Wydawało mu się poza tym, że w czasie snu nie będzie tak bardzo braku powietrza odczuwał. Jak postanowił, tak zrobił. Zwinął się w kłębek, bo tylko tyle miejsca mu zostało, by móc się wygodnie ułożyć: i zapadł w głęboki sen. W tamtych czasach czas płynął jakby szybciej. A może P'an-ku żył już tak długo, że osiemnaście tysięcy lat, na które się zdrzemnął, równały się dla niego kilku godzinom z naszego życia.
Coś go nagle wyrwało z drzemki. Jakiś huk czy łoskot. Nie wiedział dokładnie. Ale był to dla niego znak, że coś musi istnieć: za grubymi ścianami skorupy jaja, w którym był uwięziony. Musiał się jakoś z niego uwolnić. Przetarł przyprószone niedawnym snem oczy, bo niczego nie mógł wokół siebie dojrzeć:. Panowały tu nieprzeniknione ciemności. Serce jego wypełnił po brzegi bezgraniczny smutek. Palcami zaczął przesuwać: po wilgotnych ścianach skorupy, ale nie mógł wymacać najdrobniejszej nawet szczeliny czy otworu.
Co prawda w górnej części jaja skorupa wydawała mu się jak gdyby nieco gładsza, utworzona z drobniejszych ziarenek, spód jej zaś był chropawy z ostrymi zadrami i wybrzuszeniami.
Gdy tak obmacywał ściany jaja ze wszystkich stron, dłoń jego nagle natrafiła na jakiś przedmiot. Było to jakieś bardzo dziwne narzędzie. Widział, a raczej z powodu ciemności wyczuwał jego kształt po raz pierwszy w życiu. Był to duży odłamek skały przymocowany do drewnianej rękojeści. Kamień miał zaostrzone krawędzie i nawet nie wiadomo było, czy się sam tak odłupał, czy też jakaś istota odciosała go w ten sposób.
P'an-ku zamyślił się bezwiednie głaszcząc powierzchnię kamiennego topora. Nagle poczuł w dłoni dotkliwy ból. Powiódł jeszcze raz delikatnie po kamiennym przedmiocie. Krawędź jego była rzeczywiście ostra.
- Do czego może mi się ten kamień przydać? - zastanawiał się P'an-ku. - Skoro jest tak twardy i ostry, że rozciął mi dłoń, to może zdołam nim rozbić ściany mego więzienia? - wysnuł chyba pierwszy w swym życiu wniosek i postanowił swą myśl od razu przekuć w czyn.
Uklęknął pośrodku swej kamiennej klatki, obmacał jeszcze raz ściany jaja, żeby wybrać: miejsce, w którym, jak mu się wydawało, skorupa była najcieńsza, i ująwszy oburącz rękojeść topora, machnął nim dla rozpędu nad głową i z całej siły uderzył w ściankę skorupy. Rozległ się straszliwy huk i skorupa jaja z łoskotem rozpadła się na wszystkie strony. P'an-ku stał nadal pośrodku rozbitego jaja i ze zdumieniem rozglądał się dokoła.
Rozbite przed chwilą jajo musiało przedtem tkwić między twardą i czarną powłoką ziemi, rozściełającą się pod jego stopami, a jasną warstwą czegoś, co dotykało czubka jego głowy. Czuł się wspaniale. Nareszcie mógł wyprostować skulone od wielu milionów lat nogi. Spojrzał na szczątki jaja, w którym był przed chwilą uwięziony. Chociaż ściany jego więzienia rozsypały się w proch, pozostał jednakże olbrzymi filar, nadal spinający czarną warstwę ziemi z jasnoniebieskim firmamentem.
Schylił się i spojrzał na grunt pod nogami. Składał się on z drobniutkich, ale twardych ziarenek piasku. Tupnął raz i drugi, ale ziemia nie chciała się rozstąpić pod naciskiem stóp. Przytknął dłoń do ziemi . Była zimna. Palce o mało co nie przymarzły do jej powierzchni.
Przyjrzał się uważnie ręce, którą jej dotknął i zauważył, iż pokryła się jakimś dziwnym, ciemnym nalotem. Pierwsze odkrycie, mimo że czuł się teraz wolny, nie wprawiło go w zachwyt. Uniósł teraz wzrok i skierował swoją uwagę na to, co znajdowało się nad nim. Sprawiało wrażenie bardziej zachęcające. W każdym razie nie wydawało się tak piekielnie zimne i brudne. Ale spotkała go teraz następna niespodzianka. Gdy uniósł rękę i spróbował dotknąć palcami nieba, omal nie krzyknął z bólu.
Palce jego przeszył piekący ból. Gorąca warstwa nieba wprawdzie nie pozostawiła brudu na jego palcach, ale poparzyła go dotkliwie.
Tkwił tak między lodowatą ziemią i palącym niebem dość długo, by w końcu przywyknąć do ich zupełnie przeciwnych temperatur. Ale nie one najbardziej mu dokuczały. Ostatecznie przecież powstał z cząsteczek jasnych i ciemnych, a więc żar nieba i chłód ziemi miał w swoim ciele. Chociaż były to cząsteczki, które, działając wbrew własnej naturze, przemieniły się w swoje przeciwieństwo, zachowały jednak częściowo swoje pierwotne właściwości.
Cóż więc mogło doskwierać samotnemu P'an-ku Wszystko stanie się jasne, gdy sobie uświadomimy, że nasz bohater po uwolnieniu się z kamiennego jaja zaczął bardzo szybko rosnąć. Wielokrotnie szybciej niż przed rozbiciem swego więzienia. Dawniej potrzebował miliardów lat, żeby wypełnić sobą kosmiczne jajo, a osiemnaście tysięcy lat, jakie poświęcił na ostatnią drzemkę, prawie nie wpłynęły na jego wzrost. Teraz zaś z każdym dniem stawał się o stopę wyższy. Z początku wcale się tym nie przejmował, ale wraz z upływem czasu musiał się coraz bardziej schylać, by się zmieścić między niebem a ziemią. Wszelkie jego próby odepchnięcia ziemi lub nieba nie przynosiły skutku.
Już myślał, że przyjdzie mu zginąć w uścisku kosmicznych potęg, gdy wzrok jego padł na topór, dzięki któremu wydostał się z kamiennego jaja. Chwycił go w dłonie i zamachując się tak, jak mu na to wolna jeszcze przestrzeń pozwalała, walił nim w niebo, zwisające tuż nad jego barkami i głową, to znów w ziemię, nieustępliwie podtrzymującą jego ciało.
Pod silnymi ciosami z nieba posypały się błyskawice jak rój iskier, ale rozpościerająca się nad nimi powłoka jasnych cząsteczek nawet nie drgnęła. Spróbował teraz walić toporem w ziemię. W powietrze wzbiły się tumany pyłu, ale na mur zespolone ciemne cząsteczki materii pod jego stopami nie ustąpiły ani na cal.
Zmęczony daremną walką z niezwyciężonymi siłami natury, ciężko dysząc legł P'an-ku na szerokim łonie matki-ziemi, nie widząc wcale wyjścia z opłakanej sytuacji. Długo wpatrywał się w czarną płytę, na której spoczywało jego dało, w poszukiwaniu bodaj najdrobniejszej szczeliny, przez którą mógłby się przecisnąć na zewnątrz. Czarna tafla ziemi nie miała jednak najmniejszej skazy.
Zawiedziony w nadziei na znalezienie wyjścia przez ziemię, przewrócił się na plecy i utkwił wzrok w świetlistej powłoce rozpiętego nad nim nieba. Następnie cal za calem, tak jak przedtem ziemię, badał strop niebieski, szukając w nim najdrobniejszego pęknięcia. Daremny był jego trud. Gładka powierzchnia utworzona przez jasne cząsteczki materii nie dawała mu żadnych szans wydostania się spod niej.
Nagle dały znać o sobie i jasne, i ciemne cząsteczki. z których składało się ciało P'an-ku. Dojrzał w oddali coś, ·co jednocześnie oddzielało i łączyło sferę ziemi i nieba. Filar, który nie pozwalał niebu odlecieć ku górze, a ziemi zapaść się w dół. On to był przyczyną jego cierpień i niewoli.
Przyczołgał się P'an-ku do topora, który od czasu, gdy próbował nim rozrąbać ziemię, leżał bezużyteczny, otrząsnął z niego czarny pył i nie zwlekając ani chwili, przysunął się do potężnego filara. Otarł dłonie w wychudłe uda i chwyciwszy topór w obie ręce zaczął ciąć filar raz koło razu. Ku jego zdumieniu filar nie stawiał takiego oporu jak ciemna ziemia i jasne niebo. Pod uderzeniami topora od filara odpadały duże odłamki skalne. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że filar ustępował mu tak łatwo, ponieważ składał się z cząsteczek, które się sprzeniewierzyły swojej naturze, a więc utraciły swoją pierwotną twardość.
Wystarczyło kilka chwil, by filar został podcięty i runął ze straszliwym łoskotem na ziemię. P'an-ku już się wydawało, że jest wolny, że wyswobodził się z cisnących go z obu stron nieba i ziemi, gdy nagle z przerażenia aż mu dech w piersiach zaparło. Niebo i ziemia zamiast się rozstąpić, ścisnęły go między sobą ze zdwojoną siłą. Niebo opadło o kilka cali, ziemia się uniosła, a P' an-ku wił sję i skręcał między nimi jak wąż przywalony głazem.
Nie dał jednakże za wygraną. Najpierw oparł się na łokciach i wyprężył grzbiet, ale niebo i ziemia nawet nie drgnęły. Ponowił próbę, zaczerpnął powietrza i wytężywszy wszystkie siły starał się wyprostować. Napięte mięśnie ramion i barków prawie przebijały skórę, ale niebo i ziemia pozostawały nie wzruszone. Mimo to nie rezygnował, nie poddawał się. Po krótkim odpoczynku zaczynał od nowa.
Nagle przy osiemdziesiątej pierwszej próbie zdało mu się, że niebo pod jego plecami jak gdyby drgnęło i ustąpiło pół cala. Nie było to wiele, ale wlało w jego serce trochę otuchy. Ze zdwojoną energią, coraz krócej odpoczywając i coraz silniej napierając plecami na niebo i kolanami na ziemię, walczył P'an-ku ze stawiającymi zaciekły opór siłami natury. Szala zwycięstwa chyliła się to na jedną, to na drugą stronę, aż w końcu niebo i ziemia nie zdzierżyły i cal za calem zaczęły ustępować mężnemu siłaczowi.
Zastanawiano się później, jak mogło do tego dojść, że P'an-ku, którego ciało zbudowane było z wynaturzonych cząstek materii, zdołał w końcu pokonać nieskażone siły natury. Z pewnością niepoślednią rolę w tym odegrała jego nieugięta wola zwycięstwa, wielokrotnie ponawiane próby. Właśnie dzięki tym ciągłym próbom grzbiet jego zdołał wchłonąć nieskażone jeszcze cząsteczki nieba, a przez kolana przedostały się prawdziwe ciemne cząsteczki ziemi. One to do tego stopnia wzmocniły słabe ciało P'an-ku, że w tej bezwzględnej walce na śmierć i życie odniósł zwycięstwo.
Viele lat jeszcze upłynęło i wiele wysiłku kosztowało P'an-ku, by mógł stanąć w końcu wyprostowany i opierając się stopami o ziemię podtrzymywać nieboskłon na swej głowie. Uporawszy się z siłami in i jang, mógł teraz P'an-ku rosnąć swobodnie. A rósł bardzo szybko. Co dzień stawał się o jedną stopę wyższy. Wraz z nim rosły również niebo i ziemia.
Niebo z każdym dniem stawało się o jedną stopę wyższe, a ziemia o jedną stopę grubsza.
Przez osiemnaście tysięcy lat bez przerwy rósł tak P'an-ku, przez tyleż lat zyskiwało na wysokości niebo, a na grubości ziemia. Po osiemnastu tysiącach lat niebo znajdowało się już bardzo wysoko, ziemia była niezwykle gruba, P'an-ku zaś osiągnął już największy wzrost, tak że nie mógł już bardziej urosnąć.
Stąd łatwo możemy obliczyć, że niebo oddalone jest od ziemi o dziewięćdziesiąt tysięcy stai. Tyleż wynosi grubość ziemi i wysokość nieba. Jedynie dzięki wielkiemu bohaterowi przestrzeń między niebem i ziemią jest wolna. Nikt jednak nadal nie zdoła przeniknąć na wylot ani warstwy ziemi, ani powłoki nieba. Zresztą P'an-ku też ich nigdy nie przeniknął. Zdołał je tylko od siebie oddzielić.
Niewiele ludzi dzisiaj wie, że P'an-ku posiadał wielką umiejętność przeistaczania się. Podobno przekształcał się dziewięć razy dziennie. W pierwotnej swej postaci był podobny do człowieka. Miał parę nóg,parę rąk i głowę z siedmioma otworami. Nikt dzisiaj nie pamięta wszystkich dziewięciu jego przeistoczeń, ale niektórzy powiadają, że czasami pojawiał się jako stwór o głowie smoka i ciele węża. Gdy wdychał powietrze, zrywał się wiatr i spadał gęsty deszcz, a gdy je wydychał, biły pioruny i niebo przecinały błyskawice. Gdy oczy miał otwarte, na ziemi wstawał dzień, gdy je zamykał, zapadała noc.
Czasami porzucał swe olbrzymie ciało i stawał się dla odmiany karłem wysokim na pięć stóp. Okrywał s ię wówczas narzutą z dębowych liści lub skórą niedźwiedzia. Na głowie sterczały mu dwa bawole rogi.
Potrafił też przybierać kształty feniksa, jednorożca oraz żółwia, ale w żadnej postaci nie czuł się tak dobrze jak w ludzkiej. Ona była najbardziej zgodna z jego pierwotną naturą.
Podobno potrafił także przybierać postać, jaką miał przed uzyskaniem kształtów człowieczych. wśród ludu powstała nawet legenda o początkach istnienia P'an-ku w postaci przedludzkiej, a później spisana została w słynnej księdze „Czuang-tsy", pióra taoistycznego filozofa z IV wieku p.n.e.
Taoista z pewnością trochę zmienił to, co usłyszał od ludzi, i dodał co nieco od siebie, żeby legenda lepiej pasowała do głoszonych przez niego zasad, ale główny jej zrąb z pewnością pozostał nie zmieniony. Otóż P'an-ku przed przybraniem kształtów ludzkich podobny był do Chaosu, zwanego po chińsku Hun-tun, i był jego nierozłączną częścią. Ponieważ chaosu nie można było nijak narysować, często przedstawiano go jako czworonożny worek czymś wypchany, który nie miał ani rąk, ani nóg, ani nawet głowy. Jego workowate kształty były chyba jednak tylko wytworem ludzkiej fantazji. W istocie był on ogromną mieszaniną różnych cząsteczek materii.
Fragment książki:Tadeusz Żbikowski -
Legendy i pradzieje Kraju Środka