Postanowiłem opowiedzieć teraz o widmowych dostawach, ponieważ są one bezpośrednio związane z wymianą redystrybucyjną i systemem wielkich ludzi. Czytelnicy mogą nie od razu zauważyć to powiązanie. Ale bo też nic, co dotyczy widmowych dostaw, nie jest od razu oczywiste.
Scena przedstawia lądowisko w dżungli wysoko w górach Nowej Gwinei. W pobliżu widać strzechy hangarów, szałas radiowy i latarnię kierunkową z bambusu. Na ziemi leży samolot zrobiony z patyków i liści. Lądowisko obsługuje przez całą dobę grupa tubylców, noszących ozdoby w nosie i naramienniki z muszli. W nocy palą ognisko służące jako światło orientacyjne. Oczekują ważnego wydarzenia — przybycia samolotów załadowanych konserwami, odzieżą, przenośnymi radiami, zegarkami i motocyklami.
Samoloty będą pilotowane przez przodków, którzy ożyli. Dlaczego się spóźniają? Do szałasu radiowego wchodzi mężczyzna i wydaje instrukcje przez mikrofon z blaszanej puszki. Wiadomości przekazuje się po antenie skonstruowanej ze sznurka i winorośli. „Odebrałeś mnie? Zrozumiałem; odbiór.” Od czasu do czasu obserwują smugę pozostawioną przez odrzutowiec przecinającą niebo; czasami słyszą warkot dalekich motorów. W górze szybują przodkowie! Wypatrują ich. Lecz biali w miastach u podnóża gór: również wysyłają wieści. Przodkowie są zdezorientowani. Lądują na niewłaściwym lotnisku.
Melanezja
Czekanie na statki lub samoloty mające przywieźć zmarłych przodków i dostawę towarów rozpoczęło się bardzo dawno. W najdawniejszych kultach ludy nadmorskie oczekiwały wielkiego czółna. Później wypatrywały żagli. W 1919 r. przywódcy kultowi poszukiwali na „widnokręgu smug dymu parowców. Po drugiej wojnie światowej spodziewano się przybycia przodków w barkach desantowych, transportowcach i bombowcach typu liberator. Obecnie przybywają w „latających domach”, które wznoszą się wyżej niż samoloty.
Same dostawy również uległy modernizacji. W najwcześniejszym okresie zapałki, narzędzia ze stali i bele perkalu stanowiły większość widmowych dostaw, późnej worki ryżu, obuwie, mięso w puszkach i sardynki, strzelby, noże, amunicja oraz tytoń. Ostatnio widmowe floty woziły samochody, radia i motocykle. Niektórzy prorocy w Zachodnim Irianie przepowiadają przybycie parowców, z których ładowni wynurzą się całe fabryki i huty stali.
Dokładny spis towarów byłby mylący. Tubylcy oczekują generalnego podniesienia poziomu życia. Widmowe statki i samoloty zapoczątkują zupełnie nową epokę. Zmarli i żywi znowu się połączą, białego człowieka się wyrzuci lub podporządkuje, zniesie harówkę; niczego nie będzie brakowało. Przybycie dostaw, innymi słowy, oznaczać będzie początek raju na ziemi.
Ta wizja różni się od zachodnich opisów okresu powszechnego szczęścia tylko osobliwą dominacją produktów przemysłowych. Odrzutowce i przodkowie, motocykle i cuda, radia i duchy. Nasze własne tradycje przygotowują nas na zbawienie, zmartwychwstanie, nieśmiertelność — ale czy z samolotami, samochodami i radiem? Nie dla nas statki-widma. Wiemy, skąd biorą się takie rzeczy. Czyżby?
Misjonarze i władze powiadają tubylcom, że dzięki ciężkiej pracy i maszynom z rogów obfitości industrializmu spływają rzeki bogactw. Tymczasem prorocy dostaw trzymają się innych tradycji. Podkreślają, że bogactwa materialne ery przemysłowej wytwarzane są w rzeczywistości gdzieś daleko środkami nie ludzkimi, lecz nadprzyrodzonymi. Misjonarze, kupcy i urzędnicy państwowi wiedzą, jak sprowadzać to bogactwo statkiem lub samolotem — posiadają tajemnicę „cargo”. Tubylczy prorocy zdobywają lub tracą powodzenie zależnie od zdolności spenetrowania tej tajemnicy i przekazania dostaw do rąk swych zwolenników.
Tubylcze teorie "cargo” ewoluują wraz z ciągle zmieniającymi się warunkami. Przed drugą wojną światową przodkowie mieli białą skórę, później mówiono, że są podobni do Japończyków, ale gdy czarni żołnierze amerykańscy przepędzili Japończyków, przodków przedstawiano jako czarnoskórych.
Po drugiej wojnie światowej teorie „cargo” często koncentrowały się na Amerykanach. Na Nowych Hebrydach zdecydowano, że szeregowiec nazwiskiem John Frum jest królem Ameryki. Jego prorocy zbudowali port lotniczy, na którym lądowały amerykańskie bombowce, liberatory, wiozące mleko i lody. Resztki pozostawione na polach bitewnych wysp Oceanu Spokojnego wskazywały na obecność Johna Fruma.
Pewne grupa wierzy, że kurtkę polową żołnierza armii Stanów Zjednoczonych z dystynkcjami sierżanta i czerwonym krzyżem korpusu lekarskiego na rękawach nosił John Frum, gdy obiecywał powrócić z dostawą. Małe czerwone krzyżyki korpusu lekarskiego umieszczono w wielu miejscach na wyspie Tanna otaczając każdy z nich zgrabnym płotkiem. Pewien naczelnik wioski czczącej Johna Fruma zauważył w wywiadzie udzielonym w 1970 r., że „ludzie czekali prawie 2000 lat na powrót Chrystusa, więc my możemy poczekać jeszcze trochę na Johna Fruma”.
W 1968 r. prorok z wyspy Nowy Hanower w Archipelagu Bismarcka oznajmił, że tajemnicę dostaw zna tyko prezydent Stanów Zjednoczonych. Członkowie sekty odmówili płacenia podatków i zaoszczędzili 75 000 dolarów, aby „kupić” Lyndona Johnsona i ustanowić go królem Nowego Hanoweru, jeśli tylko wyjawi im tajemnicę.
W 1962 r. lotnictwo Stanów Zjednoczonych umieściło wielki betonowy znak geodezyjny na szczycie góry Turu w pobliżu Wewaku w Nowej Gwinei. Prorok Yaliwan Mathias nabrał przekonania, że przodkami byli Amerykanie i że dostawa leży pod tym znakiem. W maju 1971 r. po nocnych modłach przy wtórze muzyki pop płynącej z tranzystorów prorok i jego wyznawcy wykopali znak. Nie znaleziono dostawy. Yaliwan wyjaśnił, że to władze ją zabrały. Jego wyznawcy, których to kosztowało 21 500 dolarów, nie stracili wiary.
Łatwo osądzać negatywnie te kulty ,„cargo” jako wytwory umysłów prymitywnych: prorocy to albo skończone łotry, żerujący na chciwości, ignorancji i łatwowierności swych pobratymców albo, jeśli są szczerzy, to psychopaci, którzy szerzą swoje zwariowane idee o dostawach za pomocą autohipnozy i histerii zbiorowej. Taką teorię można by uznać za przekonywającą, gdyby nie było niczego tajemniczego w sposobie wytwarzania i rozdzielania bogactwa przemysłowego. W rzeczywistości jednak niełatwo wytłumaczyć, dlaczego jedne kraje są biedne, inne bogate, jak również dlaczego istnieją tak wielkie różnice w rozdziale dóbr w państwach nowoczesnych. Sugeruję, że naprawdę istnieje tajemnica "cargo" i że tubylcy słusznie chcą ją rozwikłać.
W celu przeniknięcia tej tajemnicy musimy skupić się na jednym poszczególnym przypadku. Wybrałem kulty rejonu Madangu na północnym wybrzeżu australijskiej Nowej Gwinei, opisane przez Petera Lawrence'a w książce zatytułowanej Road Belong Cargo.
Jednym z pierwszych Europejczyków, którzy odwiedzili w XIX w. wybrzeże Madangu, był podróżnik rosyjski nazwiskiem Milducho-Maklaj. Natychmiast po przybiciu do brzegu jego ludzie zaczęli rozdawać stalowe toporki, sztuki płótna i inne wartościowe przedmioty. Tubylcy zdecydowali, że biali ludzie to przodkowie. Europejczycy rozmyślnie podtrzymywali to mniemanie, nigdy nie pozwalając krajowcom być świadkami śmierci białego człowieka — wrzucali zwłoki potajemnie do morza i tłumaczyli, że nieobecni odeszli z powrotem do nieba.
W 1884 r. Niemcy ustanowili pierwszy rząd kolonialny w Madangu. Wkrótce przybyli misjonarze luterańscy, nie udało im się jednak nawrócić mieszkańców. Jedna z misji przez trzynaście lat nie zdołała ochrzcić, ani jednego tubylca. Nawróconych trzeba było przekupywać stalowymi narzędziami i żywnością. Teraz już wiadomo, dlaczego powiedziałem, że koncepcja wielkiego człowieka jest tu istotna. Podobnie jak rodzimi wielcy ludzie opisani w poprzednim rozdziale, wielcy ludzie zza morza byli wiarogodni i uznawani tylko na płaszczyźnie ciągłego rozdawnictwa darów. Nie miało znaczenia, czy są przybyłymi na ziemię przodkami, czy też bogami, chodziło o to, że boscy wielcy ludzie powinni dawać więcej niż zwykli wielcy ludzie. Aby zainteresować tubylców, nie wystarczały psalmy i obietnica zbawienia w przyszłym życiu. Chcieli dostaw i spodziewali się ich — wszystkiego, co misjonarze i ich przyjaciele otrzymywali statkiem z krajów zamorskich.
Jak widzieliśmy, wielcy ludzie muszą rozdzielać swoje bogactwo. Tubylcy uważają, iż nie ma nic gorszego nad skąpca. Misjonarze najwidoczniej nie byli hojni — zachowując „mięso i tłuszcz" dla siebie, a innym dając „kości i czerstwe placki". Tubylcy pracowali ciężko w stacjach misyjnych, na budowie dróg i na plantacjach, spodziewając się wielkiej uczty. Dlaczego jej nie wydano? W 1904 r. tubylcy zawiązali spisek zmierzając do zabicia wszystkich skąpych wielkich ludzi, ale władze dowiedziały się o nim i skazały prowodyrów na śmierć. Po czym ustanowiono stan wyjątkowy.
Po tej klęsce intelektualiści tubylczy zaczęli rozwijać nowe teorie na temat pochodzenia „cargo". To nie od Europejczyków, lecz od rodzimych przodków pochodziły dostawy. Ale Europejczycy przeszkadzali tubylcom w otrzymaniu należnej im części. Przygotowano nową rewoltę w 1912 r. Po czym wybuchła pierwsza wojna światowa. Wielcy ludzie z Niemiec uciekli, ich miejsce zajęli wielcy ludzie z Australii.
Teraz tubylcy zwoływali zebrania, na których uzgodniono, że dalszy opór zbrojny nic nie da. Jasne, że misjonarze znali tajemnicę dostaw. Trzeba więc wydostać ją od nich. Tubylcy tłumnie udawali się do kościołów i szkół misyjnych, stawali się gorliwymi i chętnie współpracującymi chrześcijanami. Uważnie słuchali, jak to na początku Bóg, w mitologii tubylczej zwany Anus, stworzył Niebo i Ziemię. Anus obdarzył Adama i Ewę rajem pełnym dóbr: tyle konserw mięsnych, narzędzi stalowych, ryżu w workach i zapałek, ile zdołali spożytkować.
Kiedy Adam i Ewa odkryli seks, Anus odebrał im dostawy i zesłał potop. Anus pokazał Noemu, jak zbudować olbrzymi drewniany parowiec, i mianował go kapitanem. Sem i Jafet byli posłuszni swemu ojcu, Noemu. Cham wszakże był głupi i nieposłuszny. Noe zabrał Chamowi wszystkie dobra i wysłał go do Nowej Gwinei. Dzieci Chama żyły wiele lat w ignorancji i ciemnocie, aż wreszcie Anus zlitował się nad nimi i posłał misjonarzy, aby naprawili błąd Chama, i powiedział: „Musicie przyciągnąć z powrotem do mnie jego potomków. Kiedy znów będą mnie czcić, poślę im dostawy, tak jak posyłam je teraz wam, białym ludziom."
Rząd i misje uradowało zwiększenie się frekwencji w kościołach i pełna uszanowania rozwaga nowo nawróconych. Niewielu białych rozumiało, do jakiego stopnia tubylcza interpretacja chrześcijaństwa odbiegała od ich własnej. Kazania wygłaszano w mieszaninie niemieckiego, angielskiego i języków tubylczych. Misjonarze wiedzieli, że tubylcy uważają, iż zdanie „i Bóg pobłogosławił Noego" znaczy „i Bóg dał Noemu dostawę".
Wiedzieli też, że gdy powoływali się na zdanie z Ewangelii św. Mateusza [6,33] „Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane", dla tubylców oznaczało to, iż „Dobrzy chrześcijanie nagrodzeni będą dostawą." Ale wiedzieli również, że jeśli przedstawi się nagrodę za chrześcijańskie posłuszeństwo w znaczeniu wyłącznie duchowym i zaświatowym, tubylcy albo nie uwierzą, albo stracą zainteresowanie i przeniosą się do innego Kościoła.
Inteligentny krajowiec rozumiał jasno sens nauki: Jezus i przodkowie obdarzą dostawą wiernych, poganie zaś nie tylko jej nie otrzymają, ale jeszcze będą smażyć się w piekle. Tak więc w latach dwudziestych przywódcy tubylczy cierpliwie spełniali swoje chrześcijańskie obowiązki — śpiewali psalmy, pracowali za kilka centów za godzinę, płacili pogłówne, wyrzekali się dodatkowych żon i okazywali szacunek białym panom.
Ale w latach trzydziestych ich cierpliwość& zaczęła się wyczerpywać. Jeśli ciężka praca miała zapewnić dostawy, to już powinni je byli dostać. Rozładowali niezliczone statki i samoloty dla swych białych panów, lecz żaden tubylec nigdy nie otrzymał paczki zza morza.
Katecheci i ich pomocnicy w misjach byli szczególnie zirytowani. Odczuwali bezpośrednio znaczące różnice majątkowe między sobą a europejskimi wielkimi ludźmi. A także widzieli, że różnice te bynajmniej się nie zmniejszały mimo coraz większej liczby nawróconych przestrzegania dobrych chrześcijańskich obyczajów.
Rolland Hanselmann, wybitny luterański misjonarz, wszedł pewnego niedzielnego poranka w 1933 r. do kościoła i zastał wszystkich swych tubylczych pomocników stojących za sznurem przeciągniętym w poprzek nawy. Przeczytali mu następującą petycję: „Dlaczego nie uczymy się tajemnicy dostaw? Chrześcijaństwo nam, czarnym ludziom, praktycznie nic nie daje. Biali ludzie ukrywają sekret dostaw." Były jeszcze inne oskarżenia: Biblia nie została dobrze przetłumaczona przez przypadek lub umyślnie — ocenzurowano ją, brakuje w niej pierwszej strony, nie ujawniono prawdziwego imienia Boga.
Tubylcy zbojkotowali misję i wystąpili z nowym rozwiązaniem tajemnicy dostaw. Jezus Chrystus dał je Europejczykom. Obecnie chciał je przekazać tubylcom, ale Żydzi i misjonarze zmówili się, aby zatrzymać je dla siebie. Żydzi schwytali Jezusa i więzili w Sydney albo też w górach nad Sydney w Australii. Wkrótce jednak Jezus uwolni się i dostawy zaczną nadchodzić. Najbiedniejsi otrzymają najwięcej („cisi odziedziczą") Ludzie przestali pracować, pozarzynali swoje świnie, spalili ogrody i zbierali, się masowo na cmentarzach.
Wypadki te zbiegły się z wybuchem drugiej wojny światowej. Z początku tubylcy bez trudu rozumieli tę nową wojnę. Australijczycy wypędzili Niemców, a teraz Niemcy wypędzają Australijczyków. Tylko że tym razem Niemcy to byli przodkowie przebrani za żołnierzy niemieckich. Rząd uwięził przywódców kultowych za rozpowszechnianie niemieckiej propagandy. Lecz pomimo braku informacji tubylcy wkrótce zaczęli sobie uświadamiać, że australijskim urzędnikom groziło wypędzenie z Nowej Gwinei nie przez Niemców, ale przez Japończyków.
Prorocy „cargo" usiłowali nadać sens temu zaskakującemu nowemu zwrotowi w sytuacji. Pewien przywódca kultowy imieniem Tagarab oznajmił, że misjonarze oszukiwali ich cały czas — Jezus to pomniejszy bóg. Prawdziwym bogiem — bogiem dostaw — jest miejscowe bóstwo zwane Kilibob. Misjonarze kazali tubylcom modlić się do Anusa. Tymczasem Anus to zwykła istota ludzka, która stała się ojcem Kiliboba, a ten z kolei ojcem Jezusa Kilibob zamierzał ukarać białych za ich perfidię. Przybywał wraz z przodkami ze statkiem załadowanym strzelbami, amunicją i innym sprzętem wojskowym. Kiedy wylądują, będą wyglądać jak żołnierze japońscy. Australijczyków się wypędzi i każdy otrzyma dostawę. Trzeba się do tego przygotować, przestając wykonywać normalną pracę, zarżnąć świnie i kury i rozpocząć budowę składów na przyjęcie dostaw.
Kiedy wreszcie Japończycy wylądowali w Madangu w grudniu 1942 r., tubylcy przywitali ich jak wyzwolicieli. Chociaż nie przywieźli dostaw, prorocy tłumaczyli ich przybycie jako częściowe przynajmniej spełnienie proroctwa. Japończycy nie próbowali odbierać im złudzeń. Dawali do zrozumienia, że dostawy się spóźniają, gdyż wciąż trwają walki. Powiadali, że po wojnie Madang stanie się częścią japońskiej Wielkiej Strefy Wspólnego Dobrobytu Azji Wschodniej. Każdy będzie miał swój udział w przyszłym dobrym życiu. A tymczasem trzeba pracować; tubylców potrzebowano do pokonania Australijczyków i ich amerykańskich sojuszników. Tubylcy rzucili się do rozładowywania statków i samolotów, pracowali jako tragarze i przynosili w darze świeże jarzyny. Zestrzeleni piloci amerykańscy byli nieprzyjemnie zaskoczeni wrogością okazywaną im w buszu. Ledwie dotknęli ziemi, już otaczali ich pomalowani krajowcy, którzy wiązali im ręce i nogi, wieszali na kiju i zanosili do najbliższego oficera japońskiego.
Japończycy wynagradzali proroków „cargo" ofiarowując im miecze samurajskie i mianując oficerami w miejscowej policji. Ale fortuna wojenna wkrótce położyła kres temu euforycznemu epizodowi. Australijczycy i Amerykanie przechwycili inicjatywę i odcięli Japończyków ..od dostaw. W miarę pogarszania się położenia militarnego Japończycy przestawali płacić za żywność lub pracę.
Zastrzelono Taraba, który z mieczem samurajskim u boku przyszedł protestować. „Przodkowie" zaczęli ogołacać ogrody tubylców, gaje kokosowe oraz plantacje bananów i trzciny cukrowej. Kradli ostatnie kury i świnie. A gdy te się już skończyły, rzucili się na psy i jedli je. A gdy i psy się skończyły, zaczęli polować na tubylców i również ich jedli.
Australijczycy, którzy odzyskali Madang w kwietniu 1944 r., zastali tubylców w ponurym nastroju i niechętnych do współpracy. W kilku okręgach, gdzie Japończycy byli mniej aktywni, prorocy „cargo" już przepowiadali powrót Japończyków, i to liczniejszych niż kiedykolwiek. Australijczycy, aby zapewnić sobie lojalność reszty ludności, zaczęli mówić o „rozwoju" w okresie powojennym. Przywódcom tubylczym obiecywano, że gdy nadejdzie pokój, czarni i biali żyć będą ze sobą w zgodzie. Każdy otrzyma przyzwoity dom, elektryczność, pojazdy motorowe, łodzie, porządną odzież i mnóstwo jedzenia.
Teraz już najbardziej doświadczeni i najinteligentniejsi przywódcy tubylczy nabrali przekonania, że misjonarze to skończeni łgarze. Prorok Yali, którego karierę zamierzam opisać, był szczególnie nieustępliwy w tej sprawie. Yali przez całą wojnę zachował lojalność wobec Australijczyków, za co wynagrodzono go rangą starszego sierżanta w armii australijskiej. Zabrano go do Australii i pokazano mu to, co według Australijczyków miało być tajemnicą „cargo": cukrownie, browary, warsztat naprawy samolotów oraz magazyny portowe. Wprawdzie Yali sam teraz zobaczył pewne aspekty procesu produkcyjnego, widział jednak również, że nie wszyscy jeżdżący samochodami i mieszkający w wielkich domach pracowali w cukrowniach i browarach. Widział mężczyzn i kobiety pracujących w zorganizowanych grupach, ale nie potrafił pojąć podstawowych zasad, na których praca ich była zorganizowana. Nic z tego, co widział, nie pomogło mu zrozumieć, dlaczego z całego tego ogromnego potoku bogactw najmniejsza nawet strużka nie docierała do jego rodaków, do jego kraju.
Największe wrażenie zrobiły na Yalim nie drogi, światła i wysokie budynki, lecz muzeum w Queensland i zoo w Brisbane. W muzeum, ku swemu zdumieniu, znalazł pełno wyrobów tubylców z Nowej Gwinei. Jednym z eksponatów była nawet rzeźbiona maska ceremonialna jego własnego ludu, noszona w dawnych czasach podczas wielkich obrzędów pokwitania — ta sama maska, którą misjonarze nazywali „dziełem szatana”.
Teraz czcili ją, pieczołowicie ustawioną za szkłem, kapłani w białych sukniach i nieustający strumień doprze ubranych gości, mówiących ściszonym głosem. W muzeum znajdowały się również gabloty zawierające jakieś dziwne rodzaje starannie zakonserwowanych kości zwierzęcych. W Brisbane -. zabrano Yalego do ogrodu zoologicznego, tam zaś zobaczył białych karmiących i opiekujących się innymi dziwnymi zwierzętami. Po przyjeździe do Sydney Yali zwrócił uwagę, jak wiele psów i kotów mieli tam ludzie.
Dopiero po wojnie, uczestnicząc w konferencji rządowej w Port Moresby, stolicy Nowej Gwinei Australijskiej, Yali uświadomił sobie rozmiary kłamstw opowiadanych tubylcom przez misjonarzy. W czasie konferencji pokazano mu książkę zawierającą rysunki małp człekokształtnych i innych, które stawały się coraz podobniejsze do człowieka. Wreszcie olśniła go prawda: misjonarze mówili, że przodkami człowieka byli Adam i Ewa, ale w rzeczywistości biali wierzyli, że ich przodkowie to małpy, psy, koty i inne zwierzęta. A takie były właśnie wierzenia tubylców, zanim misjonarze nie zmusili ich podstępem do pozbycia się totemów.
Później Yali w rozmowie o swych doświadczeniach z prorokiem Gurkiem zgodził się z poglądem, że muzeum Queenslandu to naprawdę Rzym, miejsce, do którego misjonarze zabrali bogów i mity nowogwinejskie, aby zdobyć tajemnicę „cargo”. Gdyby udało się zwabić tych dawnych bogów i boginie z. powrotem do Nowej Gwinei, wówczas nastałaby nowa era szczęśliwości.Najpierw należałoby jednak porzucić chrześcijaństw i powrócić do pogańskich obrzędów.
Yali był oburzony obłudą misjonarzy. Z zapałem pomagał australijskim urzędnikom w wykorzenieniu kultów „cargo związanych jakkolwiek z Bogiem czy Jezusem. Z uwagi na służbę wojskową Yalego, znajomość Brisbane i Sydney oraz jego wymowną krytykę kultów naczelnik okręgu Madang przypuszczał, że Yali nie wierzy w ,cargo”. Poproszono go, aby przemawiał na wiecach zwołanych przez rząd. Wyśmiewał na nich gorliwie chrześcijańskie kulty „cargo” i zapewniał każdego, iż dostawa nigdy nie nadejdzie, jeśli ludzie nie będą ciężko pracować i respektować prawa.
Yali chętnie współpracował z urzędnikami australijskimi także dlatego, że nie stracił jeszcze wiary w obietnice dane mu, gdy służył w wojsku w czasie wojny. Pieczołowicie przechowywał w pamięci słowa wyrzeczone w 1943 r. przez oficera komisji poborowej w Brisbane: „W przyszłości was, tubylców, utrzymywano w zacofaniu, teraz jednak, jeśli pomożecie nam wygrać wojnę i pozbyć się Japończyków, my, Europejczycy, pomożemy wam. Pomożemy wam w otrzymaniu domów o dachach z ocynkowanej blachy i ścianach z desek, światła elektrycznego, pojazdów mechanicznych, łodzi, porządnej odzieży i dobrej żywności. Będziecie mieli po wojnie zupełnie inne życie."
Tysiące przychodziły słuchać, jak Yali potępia dawną drogę do dostaw. Mając do dyspozycji mównicę i głośniki, otoczony uśmiechniętymi urzędnikami i białymi biznesmenami, Yali zapalał się coraz bardziej do swej roboty. Im bardziej krytykował dawne wierzenia „cargo”, tym bardziej tubylcy rozumieli, że mówi im, iż on, Yali, posiadł prawdziwą tajemnicę dostaw. Kiedy o tej interpretacji dowiedzieli się „manipulanci” w rządzie, zażądali, aby Yali wystąpił znów przed swymi krajanami i powiedział, że nie jest przodkiem, który powrócił na ziemię, i nie zna tajemnicy dostaw. To publiczne wypieranie się przekonało tubylców, że Yali posiada moc nadprzyrodzoną i sprowadzi dostawy.
Kiedy zaproszono do Port Moresby Yalego wraz z innymi lokalnymi rzecznikami tubylców, jego zwolennicy w Madangu sądzili, iż powróci na czele olbrzymiej floty statków towarowych. Sam Yali wierzył może, iż wywalczy poważne ustępstwa. Poszedł wprost do urzędującego przedstawiciela władz i zapytał go, kiedy tubylcy otrzymają nagrodę obiecaną przez oficera w Brisbane. Kiedy otrzymają materiały budowlane i maszyny, o których wszyscy mówili? Profesor Lawrence przytacza odpowiedź urzędnika w książce Road Belong Cargo.
Urzędnik miał odpowiedzieć, że oczywiście władze wdzięczne są za udział wojsk tubylczych w walce z Japończykami i że właśnie zamierzają odpowiednio ludzi wynagrodzić. Rząd australijski wydaje ogromne sumy na rozwój gospodarczy, oświatowy i polityczny, na odszkodowania za szkody wojenne i programy ulepszenia opieki lekarskiej, służby zdrowia i higieny. Oczywiście, jest to proces powolny, ale ludzie w końcu docenią efekty wysiłków władz. Jednakże nagroda w takiej formie, jaką sobie Yali wyobrażał — darmowy rozdział masy towarowej — jest nie do pomyślenia. Urzędnik bardzo żałował, ale to była tylko propaganda czasu wojny wymyślona doraźnie przez nieodpowiedzialnych oficerów europejskich.
Na pytanie, kiedy tubylcy mogą się spodziewać elektryczności, urzędnicy odpowiedzieli, że ją otrzyma gdy tylko będzie ich stać na zapłatę za nią, ale nie wcześniej. Yali był bardzo rozgoryczony. Rząd okłamał ich tak samo jak misjonarze.
Po powrocie z Port Moresby Yali związał się Potajemnie z prorokiem „cargo" Gurkiem. Korzystając z poparcia Yalego Gurek szerzyć jął pogląd, że bóstwa Nowej Gwinei, nie zaś bóstwa chrześcijańskie, zapewniają dostawy. Tubylcy muszą porzucić wiarę chrześcijańską i powrócić do praktyk pogańskich, aby osiągnąć bogactwo i szczęście.
Należało wprowadzić z powrotem tradycyjne obrzędy i wyroby, jak również hodowlę świń i polowanie. Znów praktykowane miały być ceremonie inicjacji mężczyzn. Ponadto miano ustawiać stoliki nakryte bawełnianym obrusem i ozdobione butelkami pełnymi kwiatów.
Ofiary z żywności i tytoniu, składane na tych ołtarzykach (których natchnieniem były sceny domowe podpatrzone w gospodarstwach australijskich), miały skłonić bóstwa pogańskie i przodków do przysłania dostawy. Przodkowie dostarczą karabiny, amunicję, sprzęt wojskowy, konie i krowy. Do Yalego należało obecnie zwracać się jak do króla, a czwartek, dzień jego urodzin, zastąpił niedzielę jako dzień świąteczny tubylców. Gurek mówił, że Yali potrafi czynić cuda i że potrafi zabijać ludzi, plując na nich lub przeklinając.
Yalego wciąż wysyłano na patrole z rozkazem tępienia wyznawców kultu Yalego. Wykorzystywał te okazje do eliminacji rywalizujących z nim proroków i do zorganizowania rozległej sieci własnych „przywódców" we wsiach. Nakładał grzywny i kary, rekrutował robotników i utrzymywał własną policję. Finansował swoją organizację z tajnego systemu redystrybucji. Zapowiadał się na prawdziwego wielkiego człowieka.
Misjonarze ustawicznie nalegali na władze, aby pozbyły się Yalego, trudno im jednak było dowieść, że to on właśnie jest przyczyną coraz zuchwalszego za-chowania tubylców. Trudno było nawet dowieść, że w ogóle istnieje kult „cargo", ponieważ wszystkim wyznawcom kultu Yalego kazano przysięgać, że nie wierzą w żadne dostawy. Mówiono im, iż jeśli ośmielą się ujawnić swoje działania, wówczas Europejczycy znów ukradną dla siebie bogów nowogwinejskich.
Gdyby pytano tubylców, co znaczą stoły i kwiaty, to mieli odpowiadać, że po prostu chcą upiększyć swoje domy, jak to czynią Europejczycy. Kiedy oskarżano Yalego o wzbudzanie niepokojów, protestował, że nie ma nic wspólnego z ekstremistami w wioskach, błędnie przedstawiającymi jego proklamowane publicznie przekonania.
Wkrótce rząd australijski uznał, że stoi w obliczu otwartego buntu. W 1950 r. Yalego aresztowano i oskarżono o namawianie do gwałcenia kobiet i pozbawiania wolności innych. Skazano go na sześć lat więzienia.
Jednakże kariera Yalego na tym się nie skończyła. Nawet gdy przebywał w więzieniu, jego wyznawcy przepatrywali horyzont, oczekując triumfalnego powrotu Yalego na czele floty statków towarowych i okrętów wojennych.
W latach sześćdziesiątych poczyniono wreszcie pewne polityczne i ekonomiczne ustępstwa w stosunku do tubylców w Nowej Gwinei. Wyznawcy Yalego przypisali mu zasługę przyspieszonego tempa budowy szkół, udostępnienia rad legislacyjnych tubylczym kandydatom, wyższych zarobków i zniesienia zakazu spożywania napojów alkoholowych.
Po wyjściu z więzienia Yali zdecydował, że tajemnicę „cargo" zna Zgromadzenie Nowej Gwinei. Próbował kandydować do Rady Madangu, ale nie został wybrany. Jako stary człowiek stał się przedmiotem głębokiej czci. Raz do roku odwiedzały go „dziewczyny-kwiaty", zabierając jego nasienie w buteleczkach. Nadal otrzymywał dary, sam zaś pobierał opłatę za chrzczenie chrześcijan, którzy chcieli obmyć się z grzechu chrześcijaństwa i wrócić do wiary pogańskiej. W ostatnim proroctwie Yali zapowiadał, iż 1 sierpnia 1969 r. Nowa Gwinea uzyska niepodległość. Przygotował się na tę uroczystość, mianując ambasadorów w Japonii, Chinach i Stanach Zjednoczonych.
Każda działalność człowieka wyda się niezrozumiała, jeśli podzieli się ją na zbyt małe skrawki, aby móc je odnieść do ogólnego obrazu historycznego. Widziany z odpowiednio długiej perspektywy kult „cargo" okazuje się rozwiązaniem po linii najmniejszego oporu uporczywego, upartego i wykoślawionego konfliktu. „Cargo" było nagrodą w walce o zasoby naturalne i ludzkie na kontynencie wyspiarskim. Każdy skrawek barbarzyńskiego mistycyzmu pasował do skrawka cywilizowanej drapieżności, całość zaś tkwiła mocno korzeniami raczej w solidnych nagrodach i karach niż w widmach.
Podobnie jak inne grupy, zarówno dzikie, jak cywilizowane, których posiadłości zagrożone są przez najeźdźców, ludy Madangu starały się zmusić Europejczyków do wycofania się. Nie od razu, bo kilka lat upłynęło, zanim najeźdźcy okazali swój nienasycony apetyt na dziewicze ziemie i tanią tubylczą siłę roboczą. Tak czy inaczej niedługo podjęto próbę wybicia nieprzyjaciela, skazaną na niepowodzenie, ponieważ — jak to się często działo w wojnach kolonialnych — siły przeciwników były drastycznie nieproporcjonalne. W Madangu tubylcy mieli na swej drodze dwie przeszkody nie do pokonania: brak nowoczesnej broni oraz rozbicie na setki drobnych plemion i wiosek, niezdolnych do zjednoczenia się przeciwko wspólnemu wrogowi.
Nadzieja na użycie siły i wypędzenie Europejczyków nigdy nie znikła całkowicie; tłumiono ją, lecz jej nie wygaszono. Tubylcy wycofywali się i powracali zwariowanym, zdawałoby się, kursem. Najeźdźców traktowano jak aroganckich wielkich ludzi — zbyt potężnych, aby ich zniszczyć, być może jednak podanych na manipulację. Tubylcy starali się nauczyć ich języka i przeniknąć ich tajemnice, aby nakłonić tych dziwnych wielkich ludzi do podzielenia się swym bogactwem i pomiarkowania się w apetytach na ziemię i robotników. I tak rozpoczął się okres nawracania na chrześcijaństwo, porzucania rodzimych obyczajów i podporządkowania się podatkom i obowiązkowi pracy. Tubylcy nauczyli się „szacunku? i współpracowali przy eksploatowaniu siebie samych.
Ten okres przyniósł konsekwencje niezamierzone i nie przewidziane przez żadną ze stron. Pojedyncze i wrogie dawniej plemiona i wioski zjednoczyły się, by służyć jednemu panu. Połączyły się wierząc, iż chrześcijańskich wielkich ludzi uda się skłonić do stworzenia stanu rajskiej szczęśliwości dla wszystkich. Nalegali na redystrybucję dostaw.
Nie to mieli na myśli misjonarze, gdy mówili o chrześcijaństwie. Ale krajowcy działali we własnym interesie nie chcąc uważać chrześcijaństwa za to, za eo uważali je misjonarze. Nalegali, aby Europejczycy zachowali się jak prawdziwi wielcy ludzie; aby ci, którzy posiadali bogactwa, obowiązani byli je oddawać.
„Ludzie z Zachodu są pod wrażeniem budzącej rozbawienie niemożności zrozumienia przez tubylców stylu życia europejskiego w sferze ekonomicznej i religijnej. Zakłada się zawsze, że tubylcy są zbyt zacofani, głupi czy zabobonni, aby pojąć zasady cywilizacji. W przypadku Yalego jest to z pewnością błędna interpretacja faktów. Nie było tak, że Yali nie potrafił pojąć zasad, o które chodziło, ale raczej, że uznał je za niemożliwe do przyjęcia. Jego mentorów zdumiewał fakt, że ktoś, kto zobaczył, jak pracują nowoczesne fabryki, mógł nadal wierzyć w „cargo".
Tymczasem im więcej dowiadywał się Yali o tym, jak Europejczycy dochodzą do bogactwa, tym mniej gotów był przyjąć ich tłumaczenia, dlaczego on i jego lud nie mogą mieć w nim udziału. Nie znaczy to, iż zrozumiał, w jaki sposób Europejczycy stali się tak bogaci. Przeciwnie, według ostatnich danych pracował nad teorią, iż Europejczycy wzbogacili się na budowaniu burdeli. Jednakże był na tyle rozsądny, że standardowe wyjaśnienie Europejczyków, to znaczy „ciężką pracę", uznał za rozmyślne oszustwo. Każdy przecież widział, że europejscy wielcy ludzie — w przeciwieństwie do swych tubylczych prototypów — prawie wcale nie pracują.
Wyobrażenia Yalego o kosmosie bynajmniej nie monopolem dzikusów. Na Morzach Południowych, tak jak na innych obszarach kolonialnych, misje chrześcijańskie miały istny monopol na edukowanie krajowców. Nie zamierzały rozpowszechniać intelektualnych narzędzi analizy politycznej; nie wykładały teorii kapitalizmu europejskiego ani też nie wdawały się w analizę kolonialnej polityki gospodarczej. Zamiast tego misjonarze nauczali o stworzeniu świata, prorokach i proroctwach, o aniołach, mesjaszu, nadprzyrodzonym odkupieniu, zmartwychwstaniu i wiecznym królestwie, w którym żywi i umarli połączą się w krainie mlekiem i miodem płynącej.
Te pojęcia — a wiele z nich miało dość dokładne odpowiedniki w systemie wierzeń tubylców — musiały nieuchronnie stać się językiem, w którym po raz pierwszy wyraził się masowy opór przeciw wyzyskowi kolonialnemu. „Chrystianizacja" stała się kolebką buntów. Walcząc z wszelką formą jawnej agitacji, strajkami, związkami czy partiami politycznymi, Europejczycy sami zapewnili triumf „cargo". względnie łatwo było zauważyć, że misjonarze kłamią, gdy mówią, że dostawę otrzymają ci, którzy ciężko pracują. Trudno było nie zauważyć, że istnieje wyraźny związek między bogactwem, którym cieszyli się Australijczycy i Amerykanie, a pracą tubylców. Gdyby nie tania miejscowa siła robocza i wywłaszczenia z rodzimej ziemi mocarstwa kolonialne nigdy by się tak nie wzbogaciły. W pewnym więc sensie tubylcy mieli prawo do towarów z państw uprzemysłowionych, chociaż nie mogli za nie płacić. „Cargo" było ich sposobem wyrażania tej myśli. Sądzę, że właśnie to jest prawdziwy sens kultu „cargo".
*