Dziesięć dni po abdykacji Celestyna konklawe zebrało się i po upływie 24 godzin ogłosiło papieżem Benedetta Gaetaniego, który przyjął imię Bonifacy VIII.
(...)
Benedetto Gaetani
(ur. ok. 1235 - zm. 11 X 1303)
papież Bonifacy VIII
od 24 XII 1294 do 11 X 1303 Uroczystość koronacji papieża w sposób naturalny dzieliła się na dwie części: konsekrację i koronację w Bazylice św. Piotra, po której następowała procesja do Pałacu Laterańskiego, gdzie nowy papież formalnie obejmował starożytną siedzibę swej doczesnej władzy. Bonifacy został konsekrowany 23 stycznia przy ołtarzu w Bazylice św. Piotra, a następnie - odziany w sztywne, wspaniałe szaty najwyższego kapłana - przeszedł na czele procesji na plac przed bazyliką. Tutaj, na tle wielkich odrzwi, zasiadł na tronie. Dzień był wyjątkowo mroźny, jednak względy wygody nie mogły odwieść Bonifacego od najważniejszej części rytuału - koronacji papieża na oczach tysięcy zgromadzonych.
Archidiakon zdjął z jego głowy biskupią mitrę i na jej miejsce włożył wielką, stożkowatą tiarę, symbol roszczeń do uniwersalnej władzy na Ziemi. Nieco ponad dwa wieki wcześniej papieska „korona” nadal była prostą białą czapką - taką, jaką zgodził się przyjąć z rąk Konstantyna legendarny św. Sylwester. Nawet papieże z Tuskulum zadowalali się tym symbolem, który czynił z nich panów wyłącznie na ziemiach Rzymu i państw papieskich. Jednak stopniowo i niezauważalnie symbol ten rósł wraz z rosnącym statusem papiestwa, stając się w końcu koroną tak okazałą jak korona cesarska.
Tiara papieska rościła sobie zresztą pretensje do tej ostatniej, co jasno widać w słowach formuły wypowiadanej w chwili koronacji: „Przyjmij tę tiarę ozdobioną trzema koronami i wiedz, że ty jesteś ojcem książąt i królów, władcą świata, namiestnikiem naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa, któremu należą się honor i chwała na wieki wieków”. Formułę tę Bonifacy zamierzał wprowadzić w życie.
Podniósłszy się, papież zszedł po schodach z placu na ulicę poniżej i dosiadł okazałego białego konia. I tutaj znów tradycja przyznawała mu wielki zaszczyt - koma prowadzili za uzdę królowie Węgier i Neapolu, pokornie brodząc w topniejącym śniegu u stóp papieża. Konstantyn miał rzekomo służyć jako giermek św. Sylwestra, przez co teraz najwięksi królowie przebywający w Rzymie poczytywali sobie za zaszczyt sprawować najpośledniejszą funkcję podczas procesji. Przeciskając się pod rozpadającymi się łukami wielkich historycznych władców, orszak minął samotną wieżę i zatrzymał się, gdy dotarł do niej Bonifacy. U podnóża budowli czekali przedstawiciele rzymskich żydów, przybyli, by zawrzeć pokój z nowym władcą Rzymu i przyjąć jego rytualne odtrącenie.
Rabin oferował Bonifacemu Księgę Prawa Mojżeszowego, który wziął ją, po czym zwrócił ze słowami: "Uznajemy to prawo, lecz odrzucamy judaizm, bowiem prawo już się dopełniło za sprawą Chrystusa”.
Procesja kontynuowała swój pochód wśród radosnych okrzyków tłumu. Rzymianie kochali uroczystości i pompę. Z upodobaniem dekorowali domy stojące na trasie pochodu. Kolorowe chorągwie, lśniące w bladym świetle styczniowego słońca, ubarwiały zimowe uliczki, stanowiąc zapowiedź blasku i chwały przywróconych Rzymowi. Był to ostatni powrót papieża na Lateran, Bonifacy jako ostatni papież zamieszkał bowiem w tym starożytnym i świętym miejscu. Zaledwie pokolenie później pałac ten stał się ruiną - tysiącletnie dzieje obrócone wniwecz przez zwykłe gwałt i przemoc.
Jednak w styczniu 1294 roku Pałac Laterański nadal stanowił serce ziemskiej władzy papieskiej. Koło pałacu odbyła się zadziwiająca ceremonia, będąca odwróceniem uroczystości, jaka odbyła się przed Watykanem. Tam Bonifacy zajął miejsce na tronie św. Piotra; tutaj zasiadł na pradawnym siedzisku z czerwonego marmuru, które za sprawą otworu w siedzeniu łudząco przypominało toaletę.
Rzymska toaleta - tron papieski
(Muzeum Watykańskie) Pierwotnie siedzisko to stało w jednej z wielkich miejskich łaźni publicznych, lecz potem - kiedy, jak tyle innych przedmiotów ze świetlanej przeszłości, zostało włączone w krąg papieskiej ceremonii i odnowione - jego skromne początki zatonęły w mrokach zapomnienia. Prawdopodobnie to właśnie jego antyczny rodowód i piękny kolor przyczyniły się do przemiany w tron, na którym zasiadał nowy papież, obejmując oficjalnie w posiadanie Lateran. Jednak jego zadziwiający kształt zrodził pobożne przekonanie, że papież siada na nim w akcie samoupokorzenia, z którego wynoszą go kardynałowie.
Na kilka lat przed koronacją Bonifacego nieco mniej pobożne, lecz znacznie żywsze skojarzenia dały początek teorii, że tron ten powstał, aby można było przeprowadzić badanie budowy ciała nowego papieża i uniknąć niebezpieczeństwa pojawienia się nowej ,,papieżycy Joanny”. Pogłoski te były tak rozpowszechnione, że dwa stulecia później istniała już rozbudowana pseudoceremonia tego badania, wiernie zanotowana przez co bardziej łatwowiernych kronikarzy i historyków w celu podbudowania wiarygodności historii o Joannie.
Usadowiwszy się na tronie, Bonifacy otrzymał szarfę z przytroczonymi siedmioma kluczami i siedmioma pieczęciami. Po czym powstał, zanurzył ręce w torbie zawierającej złote i srebrne monety i trzy razy rzucał je garściami w tłum, wołając: „Złoto i srebro nie należą do mnie, lecz co mam, oddaję!"
Następnie wkroczył do pałacu, gdzie odbywała się podobna ceremonia. Usiadł na podobnym marmurowym siedzisku i przyjął klucze do Pałacu Laterańskiego i bazyliki. Raz jeszcze okazał szczodrość. Potem pałacowi urzędnicy występowali naprzód, by ucałować jego stopę, a prałaci zbliżali się, by prosić i otrzymać od nowo ukoronowanego papieża zwyczajowe podarunki.
Po uroczystościach publicznych odbyła się uczta - o charakterze zaledwie nieco mniej publicznym - w czasie której potężni panowie szlachetnego urodzenia przynosili papieżowi różne dania, a król występował w roli podczaszego. Bankiety w Pałacu Laterańskim zawsze były okazałe, jednak ten towarzyszący koronacji Bonifacego VIII najprawdopodobniej przyćmił wszystkie inne, które stary Lateran miał okazję dotąd widzieć. Było to niewątpliwie apogeum jego istnienia.
Stefaneschi, który brał udział w uroczystościach, opisał obfitość drogich win i wybornego jadła, bezcenne kielichy ze złota wysadzanego drogimi kamieniami, zdobione klejnotami półmiski i talerze, wspaniałe gobeliny pokrywające ściany. Rzym, choć po wielekroć grabiony, zgotował odpowiednie powitanie swemu panu, czerpiąc ze swych nieprzebranych skarbców.
(...)
Na polu polityki europejskiej Bonifacy poruszał się pewnym i stanowczym krokiem, podejmując zręczne i właściwe działania w początkach konfliktu między Edwardem I Angielskim a Filipem Pięknym, królem Francji. Ani on, ani sami uczestnicy sporu nie domyślali się, że konflikt ten stanowił zaledwie wstęp do długotrwałych walk, którym późniejsze pokolenia nadały nazwę wojny stuletniej.
W roku 1298 wydawało się, że do zażegnania niepokojów wystarczy arbitraż w sprawie Flandrii i angielskich posiadłości na terenie Francji. Zwaśnieni królowie poprosili o mediacje prawnika, a nie papieża, co podkreślał fakt, że zwracali się do Benedetta Gaetaniego, a nie do Bonifacego VIII.
Flandryjczycy narzekali między sobą, iż nie da się dochodzić sprawiedliwości w Rzymie, nie płacąc za nią słono. „Dwór rzymski jest nienasycony, jego apetyt nie do zaspokojenia - trzeba przynosić wiele podarunków". I chociaż Bonifacy za wszelką cenę chciał odgrywać rolę arbitra Europy, nie odbierało to wartości jego radom - dzięki czemu zdobył znaczny prestiż, ale i rozsmakował się w sprawowaniu władzy doczesnej.
W polityce wewnętrznej Bonifacy grzeszył najbardziej nikczemnymi występkami papiestwa: symonią i nepotyzmem. Zdobyć złoto i nabyć ziemie, na których można by osadzić rodzinę Gaetanich - oto motyw przewodni jego postępowania. To ograniczone działanie, jego nikczemność i krótkowzroczność naznaczyły wszystko, co uczynił Bonifacy, a co mogło stać się wielkie i trwałe. W jego opinii papież nie mógł, z definicji, popełnić symonii, on był bowiem Kościołem, a Kościół był nim. Słowem, wszystko, co posiadał Kościół, znajdowało się w dyspozycji papieża. Rzym jak wielka paszcza połykał złoto Europy.
I choć dużą część tego złota przeznaczano na finansowanie papieskich legacji, znacznie więcej zostawało w Rzymie. Nawet to można było uzasadnić, utrzymując, że ziemskie źródło siły Kościoła potrzebuje ziemskiego pokarmu. Kiedy jednak ziemska władza i bogactwo Kościoła zostały obrócone na korzyść i pożytek jednej tylko rodziny, Bonifacy przekroczył wszelkie granice, jakie stawiała cyniczna tolerancja jego współczesnych.
Nepotyzm był stosunkowo nowym grzechem na liście papieskich występków, a jego pojawienie się zbiegło się z ostateczną degradacją cesarstwa. Papieska tiara stała się we Włoszech jedynym i najwyższym celem dla mężów tak ambitnych jak Bonifacy, którzy w innych okolicznościach dążyliby do sięgnięcia po zwykłą koronę. Jednak po dziesięcioleciach przedzierania się przez intrygi rzymscy politycy uświadamiali sobie, że wszystko, co osiągnęli, to iluzja i nicość.
(...)
Bonifacy VIII, ostatni z wielkich papieży-monarchów, jest pierwszym z papieży, którzy wyraźnie odcinają się od tła swojej epoki; pierwszym, którego można poznać zarówno poprzez dzieła sztuki, jaki listy. Ponieważ kochał okazałość, ściągnął na swój dwór artystów, którzy tworzyli w bladym świetle wschodzącego renesansu, a ci w zamian pozostawili potomności jego obraz.
Rzucając się w wir jednego ze sporów, które zadecydowały o kształcie Europy, walcząc z jej najpotężniejszym władcą, stał się obiektem zainteresowania wszystkich Europejczyków. W Anglii i Irlandii, we Francji, w Niemczech i Hiszpanii kronikarze pilnie odnotowywali jego poczynania.
W jego ojczystej ziemi, we Florencji, w czasie jego panowania odrodziła się sztuka prawdziwej historii, i to jego postać dominuje na stronach dzieł wielkich florentyńskich autorów. Zaś w tej okazałej galerii świętych i grzeszników, jaką jest
Boska komedia, Bonifacy rzuca cień dłuższy niż Lucyfer, pojawia się bowiem w każdej z trzech ksiąg.
Poza stronicami zapisywanym przez poetów i historyków jego działania szczegółowo rejestrowano w dokumentach, które produkowała armia prawników. W swoim imieniu przemawiał poprzez bulle, kochał bowiem prawo mocniej niż wszystkie inne intelektualne zajęcia i właśnie jego językiem najpełniej wyrażał swoją osobę.
Paradoksalnie, to właśnie poprzez prawo utrwaliła się pamięć o nim. Król Francji prześladował go nawet w grobie pośmiertnym procesem, w którym każdy niegodny czyn tego gwałtownego człowieka, potwierdzony czy tylko domniemany, wydobyto na światło dzienne, by zbudować obraz nieludzkiej niemal deprawacji. Wszyscy razem, poeci i prawnicy, historycy i artyści, stworzyli ogromną, górującą nad światem postać, która w umysłach panowała całą epokę - i zaledwie osiem lat na swym tronie.
Zanim nastało odrodzenie, postacie niewielu papieży zostały tak wiernie utrwalone, jak wygląd Bonifacego. Potomni najlepiej poznali go właśnie poprzez dzieła rzeźbiarskie, bowiem będąc na wskroś Rzymianinem, przedkładał tę sztukę nad inne. Jego miłość do tej rzeźby była tak wielka, iż stała się później podstawą oskarżenia, że „nakazał umieszczać w kościołach srebrne wyobrażenia, by skłonić ludzi do bałwochwalstwa”. Bezsens tego oskarżenia dorównywał tylko jego złośliwości, niemniej faktem jest, że w czasie jego pontyfikatu w kościołach pojawiła się niespotykana dotąd liczba posągów żyjącego papieża.
Wiele z nich wykonano na bezpośrednie polecenie papieża, jednak za wiele z nich zapłaciły wspólnoty wiernych, w nadziei, że przypochlebią się najwyższemu kapłanowi. Jego najbardziej znany posąg, siedząca postać dłuta Arnolfa di Cambio, powstał we Florencji, nie w Rzymie. Bonifacy nie okazał się szczególnie wybitnym patronem sztuki - jego ulubioną dziedziną było prawo, sztuka zaś pozostawała jedynie ubocznym zainteresowaniem, luksusem. Niemniej odznaczał się wystarczającą wrażliwością, by dostrzec rodzący się wówczas nowy nurt i oddać cześć artystom w czasie, gdy powszechnie uważano ich za rzemieślników. Opowieść Vasariego o tym, jak Giotto zademonstrował swój kunszt, rysując odręcznie idealny okrąg, świadczy zarówno o zdolności Bonifacego do interpretacji tego subtelnego gestu, jak i o umiejętnościach Giotta.
Giotto przybył do Rzymu, jednak większość z jego rzymskich prac, podobnie jak znaczna część innych dzieł, zainspirowanych przez Bonifacego, nie przetrwała. Zachowały się jedynie fragmenty fresków i mozaik, które stworzył dla Bazyliki św. Piotra. Jeden z tych fragmentów ukazuje żywego Bonifacego. To wyjątkowy relikt, Giotto bowiem utrwalił go w momencie, gdy ogłasza pierwszy jubileusz roku 1300, w chwili będącej zarazem apoteozą jego władzy i początkiem jego upadku.
Bonifacy VIII odznaczał się imponującą postacią. Mierzył ponad 180 centymetrów wzrostu i był proporcjonalnej, masywnej budowy, choć jego dłonie robiły wrażenie zaskakująco delikatnych i wrażliwych. Potrafił nosić niezwykłą koronę, wyniosłą orientalną tiarę papieską, jak gdyby stanowiła część jego normalnego stroju, nie zaś niedorzeczny ciężar, przygniatający głowę, na której spoczywał. Giotto nie musiał przydawać wielkości swojemu modelowi, by ten mógł dominować nad niewielką grupą otaczających go osób.
Posąg Amolfa odzwierciedla arogancję człowieka, malowidła Giotta zaś dodają rys wewnętrznej zadumy i melancholii. Nie ma w tym sprzeczności. Bonifacy niewątpliwie odznaczał się gwałtownością, arogancją i silną wolą, niezbędnymi do przeforsowania tytanicznego planu, jakim było stworzenie nowej potęgi światowej pod jednym przywództwem. Pod tymi cechami krył się jednak duch zdolny do wizualizacji takiego planu. Ostatecznie nie zawiodły ani siła, ani duch, Bonifacy nie został bowiem pokonany przez człowieka, a przez samą historię.
O Bonifacym pisali kronikarze w całej Europie, lecz to we Florencji wydany został na niego ostateczny wyrok. Sam Bonifacy dostrzegał i cenił intelektualny status Florentyńczyków, gromadzących właśnie siły do tego zaskakującego przypływu aktywności, który kulminację swoją znalazł w ruchu Odrodzenia. ,,Wy, Florentyńczycy, jesteście piątym żywiołem” - wykrzyknął, gdy stanęła przed nim grupa florenckich ambasadorów, z których każdy reprezentował inne państwo europejskie bądź włoskie.
Giovanni Villani dał pierwszą racjonalną ocenę charakteru tego człowieka: Był niezwykle mądry dzięki wykształceniu i naturalnej roztropności, szalenie ostrożny i doświadczony, o wielkiej wiedzy i pojemnej pamięci. Bardzo był pyszny i dumny, i okrutny wobec swych nieprzyjaciół, był wielkiego serca i trwogą napawał wszystkich ludzi (...). Człowiek ogromnych planów, wyniosły, dążący do wielkiego poważania”.
Dino Compagni, młody szlachcic, który odnotował burzliwe, a przewidziane przez Bonifacego wydarzenia we Florencji, wtórował Villaniemu. "Był on człowiekiem wielkiej śmiałości i ogromnego zrozumienia i prowadził Kościół zgodnie ze swoją wolą, i strącał w dół tych wszystkich, którzy byli mu przeciwni. Rządził w sposób najbardziej okrutny i wywoływał wojny, niwecząc wielu ludzi”. Villani i Compagni byli obywatelami kupieckiego miasta, nawykłymi mierzyć ludzi okiem kupca, dla którego błąd w ocenie oznacza materialną stratę.
Zwłaszcza Villani w tej kwestii wydaje się Florentyńczykiem z krwi i kości, ostrożnym, trzeźwo patrzącym na świat i niechętnym ekstrawagancjom. W charakterystyce, stworzonej przez tych dwóch autorów, pojawiają się słowa-klucze, które powtarzały się nieustannie w pomniejszej wagi i wartości tekstach: pyszny, dumny, gwałtowny, odważny i wyniosły. Bonifacemu - całkiem słusznie - przypisywano wiele występków, lecz nikt nie mógł mu odmówić wielkich przymiotów.
(...)
Jednak w roku 1299 żaden człowiek nie mógł przewidzieć jego upadku. Papież stał u szczytu niespotykanej dotąd potęgi. Jego wrogowie, Colonnowie, zostali pokonani; jego przyjaciele we Florencji nie poddawali się, a Rzymianie byli całkowicie zastraszeni. Wydawało się bardzo odpowiednie, by ogłosił pierwszy wielki jubileusz Kościoła rzymskokatolickiego, kiedy dziesiątki tysięcy chrześcijan przybywało do swego rzymskiego domu.
Ogłaszając jubileusz, Bonifacy przynajmniej raz przemawiał jako rzecznik niepiśmiennych chrześcijan (choć w ten sposób głosił swą chwałę całemu światu).
W ciągu ostatniego tygodnia odchodzącego stulecia coraz więcej małych grup pielgrzymich przybywało do Rzymu. Nieświadomie uczestniczyli w chrześcijańskiej wersji pradawnej ceremonii, poganie bowiem także gromadzili się tłumnie w stolicy Europy, by uroczyście celebrować nadejście nowego stulecia. Bonifacy znalazł dostatecznie dobry precedens, by pogańską ceremonię przekształcić w chrześcijańską i 22 lutego 1300 roku wydał bullę, ogłaszającą jubileusz.
Formalne błogosławieństwo instynktownej potrzeby ludzkich serc wzbudziło niezwykły entuzjazm, który ogarnął cały kontynent. Po raz ostatni Rzym stał się centrum Europy, a jego starożytnej świetności i przepychowi dodawało chwały znaczenie, jakie miasto to miało dla chrześcijaństwa. Jerozolima była w rękach niewiernych, ruch krucjat zamierał w rozgoryczeniu i rozczarowaniu; tak więc Rzym stał się głównym celem wszystkich pielgrzymów. Ludność miasta zwiększyła się o około 30 000. Rzymianie szacowali, że bramy ich miasta przekroczyło tego roku ponad 2 000 000 osób, i chociaż na pewno była to liczba przesadzona, obserwatorom w miastach położonych na trasie pielgrzymek wydawało się, że cała Europa zdąża do Rzymu.
Przynajmniej raz zapanował tu spokój. Zbiory się udały, chleb i wino, mięso i ryby były tak tanie i w takiej obfitości, że nawet zwyczajowa zachłanność rzymskich sklepikarzy nie dawała się tak bardzo we znaki. Ojcowie miasta zaprowadzili porządek, co wywarło ogromne wrażenie na tych, którzy wcześniej odwiedzili już Matkę Europy. U bram miasta na pielgrzymów różnych narodowości czekały komitety złożone z ich ziomków, którzy przeprowadzali przybyłych przez zawiłe uliczki miasta, będącego nadal największym ośrodkiem miejskim Europy.
W ciągu pierwszych tygodni jubileuszu ludzie ginęli w chaosie tratowani przez tłum, zwłaszcza na drodze wiodącej przez most Sant'Angelo do Bazyliki św. Piotra. Rajcy miejscy wprowadzili na moście ruch jednokierunkowy. Niekończący się powolny pochód, mijający mury zamku, żywo podziałał na wyobraźnię przynajmniej jednego pielgrzyma. Lata później Dante przywołał z pamięci obraz Rzymu z czasu Wielkanocy 1300 roku, wspomnienia te przekształcając w wizję zagubionych dusz, z żalem, lecz posłusznie sunących po piekielnym moście wprost do piekła.
Także Villani przybył tego roku do Rzymu. Poruszony przeszłą chwałą miasta postanowił napisać własne dzieje. Cały świat jest tutaj, pomyślał. Na ulicach znów słychać każdy europejski język, można zobaczyć każdą odmianę narodowego stroju, poczynając od zgrzebnych futer Tatarów, kończąc na jedwabiach i brokatach Wenecjan.
Każdego, kto przeszedł przez bramy, pochłaniał powolny, bezwzględny prąd, który prowadził tłumy poprzez wąskie uliczki, przez most, aż do podnóża schodów wiodących do bazyliki, prowadzących wprost do grobu św. Piotra. Tutaj pielgrzymi, stłoczeni w ogromną ludzką masę, modlili się najlepiej, jak było można w tych warunkach, by następnie przed odejściem złożyć swoją ofiarę przed ołtarzem.
„Dniem i nocą dwaj klerycy stali przed ołtarzem św. Piotra, trzymając w swoich rękach grabie, którymi zgarniali nieskończone ilości pieniędzy”. Widok sług Rybaka łowiących nie ludzi, lecz złoto, dostarczył ostrej amunicji wrogom Bonifacego. Cały jubileusz - jak szyderczo utrzymywali - był jedynie dochodowym interesem, kolejnym sposobem na zdobycie pieniędzy dla Gaetanich. Jednak zgromadzone w ten sposób pieniądze były miedziakami ubogich, a nie złotem bogaczy, i prawdopodobnie z trudem starczyły na pokrycie wydatków.
Nie cały bowiem świat przybył do Rzymu. Bulla papieska w sposób specjalny wykluczała wrogów Kościoła, do których zaliczali się Colonnowie i wszyscy ci, którzy im pomagali i ich miłowali. Nieobecni też byli wielcy Europy. Żaden monarcha nie pojawił sie, by modlić się przy grobie św. Piotra i uklęknąć u stóp jego wielkiego następcy - potwierdzając tym samym nie tylko jego duchową, lecz i doczesną wyższość. W osobie Bonifacego znów połączyły się - przynajmniej w jego własnym mniemaniu - bliźniacze atrybuty kapłana i króla. On, Gaetani, był papieżem-cesarzem.
Przewlekła walka między papieżem a cesarzem zakończyła sie całkowitym poniżeniem cesarstwa. Ogromny potencjał został wyczerpany, kurcząc się do nużących waśni pomiędzy dwoma rywalami w Niemczech. W końcu jeden z nich obalił drugiego i przyjął tytuł Świętego Cesarza Rzymskiego - uznał jednak za rozsądne uzyskać potwierdzenie tytułu od papieża Bonifacego.
Posłowie cesarscy spotkali się z pogardą. ,,Cesarz? To ja, ja jestem cesarzem” - odrzekł papież. A przynajmniej tak opowiadali jego wrogowie, przechodząc dalej do szczegółów tej farsy: jak Bonifacy sam przywdział cesarską purpurę, szkarłatne cesarskie koturny razem z pozłacanymi butami i ostrogami, jak paradował z wielkim mieczem w ręku i krzyżem na piersi.
Być może jego wrogowie nieco ubarwili opowieść, ale wielotysięczne tłumy tłoczące się w mieście uwierzyły w nią bez zastrzeżeń, nie dostrzegając żadnych wewnętrznych sprzeczności w odgrywaniu tej roli przez papieża, który świadomy był wywołanego wrażenia. W rodzinne strony pielgrzymów poniosły się wieści, że w Rzymie znów można spotkać pana Europy.